Jakub Maciejewski, Wojna. Reportaż z Ukrainy, Biały Kruk, Kraków 2022, 311 s.
– Co tutaj zaszło? – pyta – Czy historia się poplątała i zrobiła nam niezapowiedzianą powtórkę? A może daliśmy się uśpić wygodnemu życiu w kawiarniach, restauracjach, na wycieczkach i uwierzyliśmy, że nasze czasy są lepsze niż poprzednie, takie bardziej ludzkie czy humanitarne?
Wojna. Reportaż z Ukrainy – to brzmi jak nagłówek akt, diagnoza. Krótki i bezwzględny sygnał. Pod nim kryje się treść, która wrze od emocji tonowanych historyczną refleksją.
Swoją opowieść, do bólu prawdziwą, autor zaczyna od zwierzeń. Jednym z nich jest gorzkie stwierdzenie – nasz świat wierzył w naiwną bajeczkę – jak można by sparafrazować tytuł wstępu. W jaką? „W miastach na wschodzie i południu Ukrainy krajobrazy są takie jak ze wspomnień naszych dziadków z I i II wojny światowej, a my przez kilka dekad wierzyliśmy w naiwną bajeczkę o lepszych i bezpieczniejszych czasach”. Chcieliśmy, aby nasza historyczna wyobraźnia przynosiła pociechę.
Jakub Maciejewski publicysta (tygodnik „Sieci”, portal wPolityce.pl), prezenter telewizyjny (wPolsce.pl), autor książek o lewicowych ideologiach (Ludzie Czerwonego Mroku), o sporach związanych z nielegalną imigracją na granicy polsko-białoruskiej (Wewnętrzny front) jest publicystą, który łączy historię ze współczesnością. Rosję, Ukrainę, Mołdawię, Polskę opisuje, zwracając uwagę na kody kulturowe, tradycje narodowe. W tym reportażu okazuje się, że historia, o której chcielibyśmy czasem zapomnieć, jest jak matryca dziejów. Można ją kopiować w dowolnym momencie. I to jest przerażające dla nas – ludzi XXI wieku, którzy chcieli stworzyć sobie strefę komfortu. Książka pokazuje bestialstwo, ale w sposób, który poucza. Narracja i obraz nie epatują medialną sensacją. Rozdziały są opatrzone cytatami, które kierują w stronę wartości uniwersalnych. Jest to zanurzenie w historię, która ukazuje wspólnotę walczących o wolność i prawa ludzkie. Książka o losach poszczególnych ludzi i korespondentów wojennych, strzępy narracji wskazujące na przyjaźń z frontu – rzecz o tym, co łączy ludzi w piekle, absurdzie wojny. Czy to mowa o krucjacie, o szukaniu nadziei? Jakiej, gdzie?
Dotarł na front jako jeden z pierwszych. Najpierw dojechał do Kijowa, potem był Charków, Czernihów, wioski i miasta podczas bitwy o Donbas, a więc Słowiańsk, Bachmut, Sewierodonieck, Rubiżne i wiele innych. Ponad 140 dni, z przerwami. Zdarzały się chwile takich emocji, że zamiast słów była tylko złość. Bolało tak, że nie dało się pisać. Bo pierwszymi ofiarami wojny są matki.
To, jak zaznacza wydawca, pierwszy tak obszerny reportaż wojenny, który się ukazuje w Polsce. Wojskowi kompani opowiadali, że „dziennikarz Polak się nie bał”. Tymczasem on po prostu na początku nie wierzył w to, co widzi. „Czułem się, jakbym oglądał film” wspomina. Według niego to było irracjonalne. A jeśli to się rzeczywiście dzieje, jak o tym mówić w języku współczesnych, tak zwanych cywilizowanych ludzi? Jak fotografować, aby nie zdradzać pozycji wojskowych? Kilka zdań i jedno zdjęcie z okopu dużo kosztowało. Nieraz, jak mówi, ceną było wiele dni negocjowania z ukraińskimi żołnierzami. Trzeba było pozyskać zaufanie oficerów. Wszyscy musieli zgodzić się na ryzyko. Czy pobyt w ostrzeliwanym Bachmucie, gdzie rakiety świszczały nad głowami co piętnaście minut, pomógł przekazać prawdę wojny? Opowieść trzeba było wysnuwać z rozmów z żołnierzami, którzy ledwo uszli z życiem, z ich śpiewów, śmiechów i łez, z przypadkowych minut spędzonych ramię w ramię przy kubku kawy. I z tych obrazów, które sprawiały, że nie można było wydobyć z siebie żadnego głosu.
Niedowierzanie reportażysty może być bliskie każdemu, kto dozna szoku pod wpływem doświadczenia historycznego déjà vu. W sprzeczności z naturalnym pragnieniem zapominania o tym, co złe, i wydawało się – odległe jak w historycznej mitologii narodowej – jesteśmy bezradni: „Czy to możliwe, by w 2022 roku na europejskie miasta bomby spadały tak jak na Warszawę w 1939 roku czy Londyn w 1940 roku? Czy ulice Charkowa, Bachmutu i Słowiańska mogą wyglądać tak jak niektóre dzielnice powstańczej Warszawy jesienią 1944 roku? Czy naprawdę widzieliśmy przed chwilą masowe groby w Buczy i pod Iziumem, czy może staliśmy w Katyniu zaraz po odkryciu miejsc zbrodni kilkadziesiat lat wcześniej?” pyta. „Bo jak zrozumieć, że Rosjanie kradną muszle klozetowe i zegarki? Przecież dziadek opowiadał mi o takich sytuacjach ze swojej młodości, ale on zmarł dwa miesiące po wybuchu tej wojny, a przeżył II wojnę światową – gdzie więc znalazłem się ja i skąd są moje reportaże?” zaskakuje dziennikarz puentą, która ukazuje drwinę dziejów, chichot mrocznych sił przeszłości. A to dopiero początek opowieści.
Autor dedykuje książkę swojej Mamie, dziękując „za całe wychowanie i podsuwaną literaturę, która pomaga w podglądaniu świata”. Narracja jest prowadzona nie z indywidualnego punktu widzenia, ale z pozycji „my”. Co to oznacza? Za każdym razem „my” to autor i ktoś obok – inny, a jakże bliski. To świetny pomysł, zabieg literacki, który jeszcze bardziej podkreśla znaczenie wspólnoty. Raz będzie to kolega po fachu, operator i fotograf z frontu, innym razem żołnierze ukraińscy, ochotnicy, ktorzy jadą pomagać w walce, przyjaciele z Polski, dziennikarze, rodziny, które przyjmowały uchodźców. Padają konkretne imiona, nazwiska. I wreszcie widzowie i czytelnicy. Ci, którzy wstawiali się duchowo, zapewniali o modlitwie. Chodzi o to, że „my” to „każdy, do kogo dotarła relacja z Ukrainy”. Każdy, kto „stawał się uczestnikiem wypraw w imię zwycięstwa prawdy, zwycięstwa Ukrainy i Polski, zwycięstwa Rzeczypospolitej. I wiecznej hańby imperialnej Rosji”.
W imię prawdy, że jeszcze nie zginęła nadzieja, póki żyjemy. Wy i my.
Aneta M. Krawczyk
Tekst ukazał się w nr 9 (421), 16 – 29 maja 2022
Source: Nowy Kurier Galicyjski