Wojna ma imiona i twarze

Wolnej Ukrainy przed rosyjską inwazją bronią nie tylko żołnierze, generałowie czy prezydent Wołodymyr Zeleński. Wiele osób może nie jest na pierwszej linii frontu, ale bez ich poświęcenia walka tam byłaby niemożliwa. Pomagają babuszki, młode mamy, kobiety w ciąży, dzieci, młodzież i wielu innych. Wszyscy ci, których los wojna wywróciła do góry nogami. Wśród nich prawnicy, specjaliści od marketingu, aktywiści miejscy czy byli nauczyciele oraz muzycy z filharmonii.

XXI wiek, 2022 rok. Dzień kobiet na Ukrainie

W Sądowej Wiszni jest wtorek. Trzynasty dzień wojny. Dzieci powinny mieć lekcje z matematyki, geografii czy biologii. Kobiety z kolei chciałyby świętować, bo dziś 8 marca. Mają jednak inne zajęcia. Poza tym w całym kraju i tak prohibicja. Mimo wszystko ci mężczyźni, którzy jeszcze nie pojechali walczyć, nie zapomnieli o symbolicznych kwiatach. Popularnym motywem w tym roku są żółte tulipany, przeplatane kwiatami niebieskimi lub wstążkami. Taka wersja patriotyczna.

Nie tylko dziś, ale każdego dnia w niewielkiej sali gimnastycznej zbiera się niemal cała miejscowość. Ci, którzy się nie mieszczą, pracują wzdłuż korytarza lub przychodzą na inną zmianę. – Nasi uczniowie wcale się nie uczą, jak to robić. Oni po prostu przygotowują siatki maskujące, których użyjemy do obrony. Będą nam potrzebne, aby ukryć schrony, czołgi, inne pojazdy lub budynki – tłumaczy Ihor Wójcicki, koordynator działań w Sądowej Wiszni. Niewielkiej miejscowości położonej około 30 km od granicy z Polską.

Dzieci z wielu szkół w Ukrainie zajmują się takim rękodziełem od rana do wieczora. Pomagają im zazwyczaj mamy, babcie czy ciocie. Jedne dołączają już rano, inne przychodzą dopiero po normalnej pracy. To wolontariat. Najpierw nożycami nacinają, a później rozrywają stare koszule, T-shirty czy inne części garderoby. Przywiązują je do siatek, które wcześniej służyły np. do gry w badmintona, czy osłaniały bramkę piłkarską. Najefektywniej pracuje się w kilka osób, ponieważ wtedy można lepiej naciągnąć materiał i rwać go na równe kawałki. Po kilku dniach wchodzi już w krew. Tak jak wojna.

fot. Piotr Kaszuwara

Siły dobra kontra zło. „SaveUkraine”

– Przed najazdem sił Mordoru (tak, w nawiązaniu do sagi Władca Pierścieni, niektórzy nazywają rosyjską armię – red.) byłem prawnikiem w Kijowie. Miałem własną kancelarię. Dziś nie wyobrażam sobie, jak miałbym wrócić do poprzedniego życia – zastanawia się Fantom. Znacznych gabarytów żołnierz właśnie wsiada do czołgu. – Kiedy Azov zaczął rekrutować, zostawiłem wszystko i wyjechałem. Miałem narzeczoną, ale jej nie podobał się ten pomysł, więc już razem nie jesteśmy. Niektórzy znajomi czasem jeszcze do mnie piszą. Pytają, co słychać, ale rzadko odpowiadam – przyznaje żołnierz w prostokątnych okularach i o ciężkich, skoncentrowanych oczach. Jest teraz dowódcą czołgu. – Jeżdżę zmodernizowanym T-64. Mam 20 pocisków i jestem w stanie wystrzelić je wszystkie w około 3-4 minuty – mówi z dumą.

Fantom długo nie dałby rady jeździć czołgiem wzdłuż Morza Azowskiego, gdyby nie zaopatrzenie, które zapewnia reszta kraju. Jedną z grup, które dostarczają m.in. leki, opatrunki, wodę, jedzenie czy też wysokokaloryczne batony, dowodzi Martyn Kowalko.

Kilkanaście dni temu jego życie również zmieniło się nie do poznania. – To miejsce zorganizowaliśmy przed dziesięciu dniami. Nazwaliśmy je „SaveUkraine”, czyli „Ocalić Ukrainę”. Przyjmujemy tu wiele darów, które docierają z całej Europy oraz świata. Następnie wędrują one do oddziałów stacjonujących na wschodzie kraju. Tych najbardziej narażonych na ataki lub długą okupację. Rzeczy stąd trafiają więc bezpośrednio na linię frontu. Posegregowane, jadą zamaskowanymi transportami m.in. do Kijowa, Charkowa, Zaporoża, Sum, Mariupola czy Dnipra.

Wojna na Ukrainie pachnie kawą i solanką

Już prawie 500 osób pracuje od rana do wieczora, siedem dni w tygodniu. Na zmiany z różną częstotliwością. Stale jest tu około 80 ludzi. Na miejsce codziennie przyjeżdża kilka TIR-ów. Czasem mniejszych aut. Jedne przywożą jedzenie, sprzęt medyczny czy militarny. Inne odbierają go i wiozą do zakątków ogarniętych wojenną pożogą. – Dziś wysyłamy sześć ciężarówek do wschodniej Ukrainy – opowiada około 35-letni mężczyzna z charakterystyczną gęstą brodą. W dłoni trzyma ciepłą herbatę. Przed chwilą zjadł soliankę z plastikowego talerza, plastikowymi sztućcami. Każdy wolontariusz ma podpisany kubek, ulubione krzesło, własne gadżety. Jest i tablica informacyjna z dokładnie rozrysowaną strategią działania i wymiany informacji. Jak w prawdziwej, prężnie działającej korporacji. – Przed inwazją zajmowałem się marketingiem. Miałem swoją firmę i szkoliłem z wystąpień publicznych np. inwestorów. Organizowałem też we Lwowie konferencje w platformie TED-ex – wspomina. Martyn opowiada swoją historię, tak jakby miała swój koniec całe lata temu. Minęło natomiast zaledwie kilka dni.

– Potrzebujemy najbardziej jedzenia, które może długo przetrwać. Super ważne są też walki-talki, sprzęt militarny w każdej postaci, leków, ale przede wszystkim pożywienia, bo tego brakuje najbardziej – dodaje niski, krępy starszy mężczyzna. Oleg to ojciec Martyna. Można to rozpoznać na pierwszy rzut oka. Kiedy mówię, że ma mądrego i odważnego syna, łzy stają mu w oczach. – Potrzeba nam broni, ale jej nie mamy. Czekamy aż NATO nas wesprze w tej kwestii. Syn skończył bardzo dobre szkoły. Lwowską szkołę biznesu i Uniwersytet Iwana Franki we Lwowie – dodaje i odwraca wzrok.

fot. Piotr Kaszuwara

Styropian i pole walki

– Moi synowie wydali prawie 100 tysięcy hrywien (ok. 15 tys. złotych) na wyposażenie. Dobrze zarabiają, bo jeden z nich jest dyrektorem w firmie, a drugi informatykiem. Oszczędności mieli w euro. Wszystko już wydali, żeby dobrze się przygotować do wojny, ale powtarzają mi, że niedługo szybko to odbiją – mówi Oleksander Pauk, historyk sportu i dziennikarz mieszkający we Lwowie od urodzenia. – Kupili porządny sprzęt, ale i tak wielu rzeczy nie dało się zdobyć, bo po prostu już nie było ich w sklepach. Chcieli mieć przede wszystkim dobry, wojskowy zestaw do pierwszej pomocy. Okazało się, że nie wszystko jest możliwe.

Bracia zrezygnowali z codziennej pracy, której i tak na razie nie ma zbyt wiele w Ukrainie. Postanowili z własnej woli zaciągnąć się do wojska. Do Łucka trafili dzień przed pierwszym nalotem sił rosyjskich na tamtejsze lotnisko. Przeszli bardzo szybkie szkolenie. Śpią na styropianie. Gdyby nie pomoc przyjaciela, to do końca nie wiedzieliby, jak użyć profesjonalnych zestawów medycznych, które od niego dostali w prezencie. Po prostu wojna przyszła znienacka.

Na froncie, podczas walk nie ma zwolnionego tempa. Nie ma uroczystej muzyki. Kiedy trafi cię wroga kula, to upadasz a świat pędzi dalej.

Muzyka łagodzi ból i strach

– Przyjechałem do Lwowa kilka dni temu – mówi po ukraińsku Taras Nester. – Nasz dom w Odessie. To było takie uczucie podczas jednej z eksplozji, że jakby uniósł się nad ziemię i zaraz spadł z powrotem – mówi, mocno gestykulując ok. 40-letni mężczyzna. Ma nieuczesane, dłuższe włosy, podkrążone oczy i ubranie, które spokojnie można by oddać na produkcję siatek maskujących. – Uciekaliśmy przez dwa dni. Trudno było się wydostać z miasta i przedrzeć na północ – kontynuuje.

Taras i jego żona Nadia kilka lat temu wymarzyli sobie, aby zamieszkać nad morzem. Kupili więc dom z pięknym widokiem i wyprowadzili się do Odessy. Grali tam w filharmonii. Taras na pierwszym oboju, a Nadia na pierwszym flecie. Koncertowali też w Berlinie, Wiedniu i wielu innych miastach Europy. Z Odessy uciekli z psem i w dobrych butach. Pomagają teraz w segregacji darów. Od czasu do czasu grają na instrumentach i starają się łapać krótkie oddechy normalności.

Tak jak podczas koncertu lwowskiej kapeli Jazz Bat. Muzycy przez cały dzień pracowali jako wolontariusze w „SaveUkraine”, a kolejnego dnia, na rozstawionych niedbale paletach zorganizowali prowizoryczną scenę. Przed wielkim hangarem zagrali koncert dla reszty pracujących tu osób. Widownia sącząca herbatę, kawę lub soliankę była naprawdę zachwycona i wzruszona. Bo o tym, że kiedyś można było pójść na koncert nikt już nie myśli i nawet nie za bardzo pamięta. Ucichły ulice, bary i restauracje. Stacje radiowe przestały puszczać muzykę. Telewizje zaniechały niemal całkowicie transmitowania programów rozrywkowych. Próżno szukać więc dobrego filmu lub ciekawej audycji o kulturze. Temat wojny i najnowsze informacje zdominowały wszystko wokół. To jedyne pożywienie dla duszy i umysłu. Na dłuższą metę dość ubogie w kalorie.

Z jedną walizką, byle przez granicę

Jedzenie, które trafia do Ukrainy z różnych krajów jest na wagę złota kilka metrów po polskiej, rumuńskiej czy mołdawskiej stronie. To główne kierunki ucieczki. – Mam kanapki, wodę, czekoladę. Chcecie zjeść? – pytam rodzinę z Charkowa, którą wiozę do polskiego przejścia granicznego w Medyce. Nie chcą. Widać, że mają spięte żołądki. Dopiero kilka metrów po przekroczeniu umownej linii oddzielającej Ukrainę od Zachodniego świata, ich twarze nabierają kolorów. Pojawia się uśmiech ulgi. Zaczynają mówić. – Strasznie jestem głodna – przyznaje nagle jedna z kobiet.

Nawet ci, którzy już uciekli przed wojną do Polski, Niemiec, Szwecji, Anglii czy innych krajów potrzebują kilku dób, by poczuć się bezpieczniej i wrócić na tory zwykłej, przedwojennej codzienności. Ich wystraszone oczy widzi codziennie Lukasz Rohulan. To Czech mieszkający od wielu lat w Tarnowie. Kiedy Rosja zaatakowała Ukrainę, Lukasz kończył szyć jedną ze skórzanych toreb. Jest kaletnikiem. Dotychczas jego głównym zajęciem było sprzedawanie własnych wyrobów na targach rękodzieła w całej Europie. Można go było łatwo rozpoznać na różnych jarmarkach ze względu na charakterystyczny szkocki kitel oraz bardzo długą brodę.

– Tu są tysiące, dziesiątki tysięcy ludzi – opowiada o wolontariacie dla uchodźców z Ukrainy Lukas Rohulan. Od kilku dni pomaga przy przejściu w Krościenku i generalnie tam, gdzie trzeba. – Granice na początku konfliktu, jeszcze przed powszechną mobilizacją, przekroczyło mnóstwo studentów ze Lwowa, a także różnej maści obcokrajowcy. Sytuacja w niektórych miastach jest na tyle ciężka, że czasem w środku nocy, co kilka minut docierają grupy po 300 osób. A my jesteśmy niemal w szczerym polu. Mamy namiot, który jest ogrzewany, mamy śpiwory i artykuły pierwszej potrzeby. Zbieram z tego chaosu po kilka osób, najczęściej matki z dziećmi i wiozę do Polski. Wysadzam i jadę znowu na Ukrainę po kolejne osoby. Każda z nich to zupełnie inna historia. Wczoraj podbiegła do mnie 4-letnia dziewczynka, przytuliła się i powiedziała, że mnie kocha.

Tempo transportowania ludzi do Polski spowolnili szmalcownicy i przemytnicy, których niestety nie brakuje. Przez ich chęć wzbogacenia się na tanich papierosach i wódce, wiele osób mogło nie zdążyć do granicy na czas. Przegapiło dalsze pociągi i ich podróż wydłużyła się o kolejne, chłodne dni i noce.

– Traktujemy wszystkich tak samo. Tu nie ma znaczenia, jak ktoś żył wczoraj. Wszyscy stali się równi. Dostają od nas coś ciepłego do ubrania, jakiś gulasz, herbatę. Podobnie w drugą stronę. Jesteśmy ostatnim punktem, gdzie mogą zatrzymać się ci, którzy jadą na front. Dziś nocuje u nas trzynastu Białorusinów, kilku Ukraińców i jedna Ukrainka. Jutro jadą dalej. Do Donbasu i do Kijowa. Też dostali od nas wyprawki, chociaż są przygotowani lepiej niż ci, którzy zostali wcieleni do armii na zasadach pospolitego ruszenia – tłumaczy Lukas Rohulan. – Przez wiele miesięcy lub lat mieszkali, pracowali i zarabiali na zachodzie. Teraz wracają z tymi ciężko zarobionymi pieniędzmi i wydadzą je na wojnę. Ja też kilka dni temu nie pomyślałbym, że tutaj będę. Wszystko miało być przecież inaczej.

Piotr Kaszuwara
dziennikarz, korespondent wojenny, obecnie koordynuje pomoc humanitarną dla Ukrainy, redaktor naczelny portalu ann-zdrowie.pl

Tekst ukazał się w nr 5 (393), 15 – 30 marca 2022

Source: Nowy Kurier Galicyjski