Wojna. Część 6

Marzec 2022. Droga do Polski i z powrotem: niespodziewane spotkania

Nadal piszę o tym, co się ze mną wydarzyło przed kwietniem. Będzie kilka odcinków.

Wyjeżdżając z Kijowa kierujemy się na południe autostradą obuchowską. Jedziemy do małej, ale jak zawsze malowniczej wioski, aby odebrać przyjaciółkę mojego polskiego kolegi. Chłopaki w punkcie kontrolnym są bardzo dokładni i surowo pytają, do kogo jedziemy. Kiedy słyszą nazwisko, uśmiechają się, mówiąc „są tacy” i życzą miłego dnia. We wsi jest cicho, choć po drugiej stronie Dniepru słyszeliśmy odległe wybuchy i widzieliśmy kilka samolotów. Po herbacie i pysznych domowych ciastach u rodziców dziewczyny zabieramy ją ze sobą.

Droga na zachód wiedzie przez Białą Cerkiew. Po pustym Kijowie, gdzie na ulicach widzieliśmy tylko kilka samochodów, tutaj tętni życie: ludzie chodzą na bazar, jeżdżą trolejbusami, światła uliczne działają i na stacjach benzynowych są wszystkie rodzaje paliw! Imponujący kontrast. I to pomimo tego, że Biała Cerkiew również ucierpiała wskutek rakiet moskali i są ofiary.

fot. Dmytro Antoniuk

Mamy plan: jedziemy dwoma samochodami do Chmielnickiego, gdzie moja żona spotka mnie autem i odwiezie do Kamieńca. Ale pod Winnicą okazuje się, że dziewczyna, którą odebraliśmy ze wsi pod Kijowem, nie potrafi prowadzić samochodu i nikt oprócz mnie nie może jechać dalej drugim samochodem. Cóż, muszę jechać na granicę, gdzie będą czekać polscy znajomi, którzy sobie z tym poradzą. Tak więc, w Chmielnickim moja żona i ojciec, którzy przyjechali po mnie, są bardzo zaskoczeni, że oddaję im swój plecak z nowymi rzeczami z domu i żegnam się na kilka dni.

Już prawie zmierzcha, a przed nami dobre trzysta kilometrów. Siedzący obok mnie starszy pan, któremu w Kijowie dałem kamizelkę kuloodporną, może teraz trochę się wyluzować i odłożyć ją na tylne siedzenie. Na niego i starszą panią już czekają w Pułtusku i musimy zdążyć na noc przed godziną policyjną. Im dalej na zachód, tym mniej kontroli na punktach kontrolnych. Na niektórych wcale nie ma ludzi. Wreszcie jesteśmy w Rawie Ruskiej. Prawie nie ma tu świateł. Dojeżdżamy około 22:00, już w godzinie policyjnej, ale nie zatrzymują nas, widząc, że spieszymy do granicy. Żegnam się z moim polskim przyjacielem, który uprzejmie zapłacił za mój hotel. Do zobaczenia wkrótce!

Już w hotelu widzę, że ładowarkę do telefonu zostawiłem w plecaku, który oddałem żonie. Na stacji benzynowej odpowiedniej nie ma. Pracowniczka hotelu udostępnia mi swoją. Mieć przy sobie nieczynny telefon to obecnie prawie śmierć. Zasypiam z nadzieją, że do Lwowa dojadę minibusem, których zawsze było tu wiele.

fot. Dmytro Antoniuk

Rano okazuje się, że busów prawie nie ma – problem z paliwem. Cóż, idę na szosę, żeby złapać okazję. Na stacji benzynowej zatrzymał się pusty autobus z ukraińskimi tablicami rejestracyjnymi. Kierowca mówi mi jednak, że nie wolno im zabierać nikogo na Ukrainie. Chłopaki na punkcie kontrolnym po drugiej stronie drogi zapewniają, że marszrutka jeszcze jeździ. I tuż koło mnie zatrzymuje się samochód z numerami obwodu kijowskiego. „Zabierzesz mnie do Lwowa?” „Siadaj.” Mężczyzna o imieniu Wład pochodzi z Białej Cerkwi, skąd wczoraj przybyłem. Sytuacja standardowa: odwiózł rodzinę do granicy („są już u siostry w Hiszpanii”) i wrócił do Lwowa, gdzie zdecydował się na wolontariat. „Mamy kilka takich samochodów. Jedziemy nocą, zabierając uchodźców na granicę”. Widzę, że jest bardzo zmęczony. Proponuję wymianę za kierownicą, ale odmawia. We Lwowie, już koło dworca daję mu pieniądze, lecz nie przyjmuje. „Chyba żartujesz? Zabiorę cię jeszcze do nas na śniadanie, jeśli jesteś głodny” Żegnamy się serdecznie i udaję się na dworzec.

Morze ludzi. Olbrzymie kolejki do kas. Nie ma mowy, aby nawet próbować kupić bilet do Kamieńca. Zwłaszcza, że godziny odjazdów są bardzo niedogodne. Na placu przed dworcem – obóz namiotowy wolontariuszy: gotują w dużym kotle barszcz, rozdają żywność, wodę, lekarstwa. Są specjalne stoiska informacyjne. Na jednym z nich powiedziano mi, że jeżdżą minibusy do Chmielnickiego. Właśnie taki znalazłem. Kierowca mówi, że odjedzie, gdy będzie pełny, a jest w nim tylko kilka osób: „Niewielu chce jechać na wschód. „Dobrze – myślę, – zostaję we Lwowie, aż znajdę jakiś odpowiedni transport”.

Jak zwykle, kiedy tu jestem, idę najpierw do kościoła św. Elżbiety. Utkwił mi w pamięci wraz z wronami, które wyleciały z jego iglic i dziurawych wież, gdy na początku lat osiemdziesiątych jechałem z mamą przez Lwów na wakacje do Karpat. To moje pierwsze lwowskie wspomnienie.

Za każdym razem uderza mnie krucyfiks nad głównym portalem i biel wnętrza świątyni. Mam szczęście, że tuż obok kupuję w końcu soczewki, których nie miałem czasu znależć w Kijowie. Wszystko tutaj jest otwarte! Kawiarnie, apteki, kantory, banki, sklepy spożywcze. Nie ma w sprzedaży jedynie alkoholu (za kilka dni i ten zakaz zostanie zniesiony). Postanawiam udać się do mojej redakcji Kuriera Galicyjskiego, gdzie zawsze znajduję, jeśli nie nocleg, to na pewno herbatę i coś do herbaty. Mój dobry przyjaciel, a teraz redaktor naczelny Wojtek, wita mnie serdecznie., Obok wiecznych paczek gazet widzę składane łóżko, leży na nim kamizelka kuloodporna z napisem „prasa”, obok hełm. Koledzy dobrze się przygotowali. Okazuje się, że jest jeszcze dwóch nieznanych mi polskich dziennikarzy, P. i P., którzy myślą o udaniu się dalej na wschód. Mają samochód. Wojtek pyta, czy mogą mnie zabrać i maja sprawa jest szybko rozwiązana. W ukochanym Lwowie spędziłem tylko kilka godzin.

Jedziemy komfortowo aż do Kamieńca, bo mogę zapewnić im nocleg u znajomych. Koledzy nigdy nie byli w tym niezwykłym mieście. Mówię, że im zazdroszczę i obiecuję, że jutro zrobię im małą wycieczkę. Jeszcze przed zachodem słońca jestem już „w domu” i rodzina wita mnie pysznym barszczem.

Marzec 2022, Podole: wycieczki z bliskimi

Cały następny tydzień jestem z rodziną w Kamieńcu. Mamy w starej chruszczowce małe dwupokojowe mieszkanie z małą kuchnią. Jest nas pięcioro: mój tata i jego żona, moja żona i jej mama, nasza kotka i miniaturowy pies moich rodziców. Piesek jest bardzo głośny i szczeka, gdy słyszy kogoś na klatce schodowej. Moja żona i ja mamy oddzielny pokój. Łóżek wystarczyło dla wszystkich. Tłocznie i zarazem przytulnie. Ale im dłużej mieszka się w takim ścisku, kiedy trzeba czekać w kolejce do jedzenia, bo wszyscy się w kuchni nie mieszczą, kiedy trzeba czekać na pójście do toalety lub pod prysznic – na pewno tworzy to jakieś napięcie.

Kamieniec jest dla mnie jak Klondike. Samo miasto posiada wiele zabytków historii i architektury, a jego okolice – jeszcze więcej. To właśnie do sąsiednich zamków zacząłem podróżować na własną rękę, a każda z tych podróży, kiedy jeszcze nie jeździłem swoim wygodnym autem, lecz zatłoczonymi busami i pociągami, na zawsze zapisała się w mojej pamięci wspaniałymi wspomnieniami.

fot. Dmytro Antoniuk

Postanawiam, że muszę coś pokazać rodzicom, a jednocześnie zaktualizować zdjęcia i informacje o zabytkach do mojej książki „Polskie zamki i rezydencje na Ukrainie”, którą przed inwazją moskwy zacząłem przygotowywać do przedruku .

Nasza pierwsza „rodzinna wycieczka” to wyjazd do malowniczej Bakoty. To stara wieś nad brzegiem Dniestru zalana przez powódź w latach osiemdziesiątych. Komuniści zbudowali poniżej elektrownie wodne i nie przewidzieli zniszczenia kilkudziesięciu pięknych wiosek. Okolice ze względu na wodę i strome skaliste wzgórza są tak malownicze, że w czasie pokoju zawsze jeździły tu liczne autobusy turystyczne. Po raz pierwszy jestem tu prawie sam na sam z tym pięknem. Wraz z żoną schodzimy ścieżką do ruin jaskiniowego klasztoru z czasów Rusi Kijowskiej, pijemy wodę z dwóch źródeł, cieszymy się słońcem odbijającym się w szerokiej tafli wody i śpiewem ptaków. Ale w pełni jakoś nie mogę cieszyć się tym wszystkim. Wciąż dręczy mnie sumienie, że nie jestem teraz w wojsku, że ludzie w tej chwili giną pod bombami lub głodują. Uspokajam siebie, że wszyscy potrzebujemy relaksu, żeby oderwać się od niekończącego się napływu wiadomości z telefonów, z telewizora w mieszkaniu, z radia w samochodzie. Rzeczywiście ta podróż bardzo nam pomaga psychicznie. Rodzice są zadowoleni, więc udało mi się zrobić przynajmniej coś dobrego.

Następnym razem decyduję się na spacer do Paniowiec, gdzie nad kanionem Smotrycza znajdują się ruiny zamku Potockich z XVI wieku. Około dziesięciu kilometrów w jedną stronę. Świeci słońce, ale wieje silny wiatr i myślę, że nie chciałbym wracać w takich warunkach. Proszę żonę, żeby zabrała mnie w Paniowcach samochodem.

fot. Dmytro Antoniuk

Teren ten jest również piękny ze względu na jego ukształtowanie. Przed I wojną światową władze carskie rozpoczęły budowę dużego mostu łukowego. Zbudowano wysokie pylony nad rzeką i zaczęto łączyć je łukami, ale wojna to przerwała i budowa mostu została zarzucona. Stoi tak do dziś. Pod mostem znajdują się typowe podolskie chaty z ogrodzeniem z miejscowego piaskowca. Uwielbiam je.

Docieram do ruin zamku. Obok nich znajduje się dom kultury i zarząd wsi. W rzeczywistości jest to stary kościół, nie do poznania przebudowany przez komunistów. Tylko drobny szczegół ozdobnego fryzu z tyłu sugeruje, że jest to zabytek stary i niegdyś piękny. Idę do środka, do biura zarządu. Pokazuję akredytację Sił Zbrojnych Ukrainy, przedstawiam się, proszę o zgodę na fotografię. Ludzie tutaj nie mają nic przeciwko, ale mówią, żebym poczekał na prezesa, który nie wiadomo kiedy będzie. Postanawiam jednak zrobić zdjęcia zamku i kościoła. Jedna z kobiet wychodzi i mówi, że filmowanie jest zabronione i że moją akredytację ma gdzieś”. Dołącza do niej miejscowy dziadek i krzyczy, żebym się wynosił. Wchodzę w kłótnię z nimi, chociaż rozumiem, że mają rację: stan wojenny, nie znają mnie, robię „podejrzane” zdjęcia. Sytuację ratuje żona, która przybywa w trakcie mojej wymiany „uprzejmości” z miejscowymi. W tej cichej wiosce też dopada nas wojna.

Dmytro Antoniuk

Source: Nowy Kurier Galicyjski