25 lutego 2022, droga: Ziemia Kijowska, Winnicka i Chmielnicka
Nadchodzi ojciec Wiktor. Zabiera szczeniaka i na moją prośbę błogosławi nas na drogę. Jakże będę tęsknić za tym skomlącym kłębkiem…
W mieście jest dużo rozgałęzień kolejowych i boję się ataku z powietrza – przez te wszystkie tory musimy przejechać w kierunku zachodnim. Mimo to wyjeżdżamy bez incydentów. Na drodze jest wiele samochodów, wszystkie z Kijowa i obwodu kijowskiego. Niektórzy jadą razem w kilka samochodów. Celowo wybieram drogi drugorzędne, aby uniknąć ewentualnych korków. Krajoznawstwo przydało się bardzo. Byłem w tych miejscach wiele razy i wiem, gdzie łatwiej da się przejechać.
Wszystkie stacje benzynowe są zamknięte. Nie ma paliwa. Jednak ludzie stoją w kolejce nawet na zamkniętych stacjach benzynowych. Pewnie liczą na cysterny dowożące paliwo. A może po prostu mają prawie zero benzyny…
Mijamy obw. kijowski i już jesteśmy w obwodzie winnickim. Przed wjazdem do Koziatyna długa kolejka. Patrzę na mapę – stacja benzynowa! Postanawiamy stanąć i wszystko się potwierdza: jest paliwo. Stoimy około godziny, kolejka powoli rusza. Sprzedają po 20 litrów na jedno auto. Z sąsiedniego samochodu wysiadł mężczyzna, otworzył bagażnik i tuż obok wyrzucił śmieci na trawę. Siedzę chwilę, ale nie mogę tego znieść, wychodzę. „Szanowny panie – mówię z widoczną niechęcią – coś tu zgubiłeś”. Wskazuję na śmieci. Gość się stawia, wskazuje na inne śmieci, próbuje powiedzieć, że wszyscy tak robią, ale po tym, jak upieram się, żeby teraz usunąć ten syf – sprząta. Jest większy ode mnie, ale jestem w takim stanie, że gotów desperacko rzucić się do walki…
Nadchodzi nasza kolejka. Wkładam pistolet i nagle słyszę odległe syreny w mieście. Wszyscy są zdezorientowani, nie wiedzą co robić. Niektórzy opuszczają kolejkę i jadą dalej; inni (w tym i ja) patrzą w niebo. Zostajemy, rozglądając się, gdzie moglibyśmy się schronić. W końcu tankujemy i nagle nasz samochód nie chce odpalić. Komputer wyświetla jakieś komunikaty. Nie znam się na technice. Znajomy radzi przez telefon odłączyć na kilka minut zaciski na akumulatorze, zresetować system. Ale nie mam nawet kluczy, by je odkręcić. Pomagają ludzie z sąsiednich samochodów. Jednak próba ponownego uruchomienia jest bezskuteczna. Odpychamy auto na bok, żeby nie przeszkadzało. Alarm lotniczy trwa. Na mapie widać, że w pobliżu znajduje się sklep samochodowy. Udaję się tam, zostawiając w samochodzie przestraszoną żonę z kotką w torbie. Punkt kontrolny jest kilka metrów dalej. Mijam go i widzę punkt montażu opon. Decyduję się wejść, wyjaśniam sytuację – facet mówi, że może mi pomóc. Po jakimś czasie podchodzi do nas i razem, przez punkt kontrolny, opóźniając ruch samochodów, pchamy samochód do punktu montażu. Mechanik grzebie w bezpiecznikach, wyjmuje jakiś element i mówi, że „ta żabka jest do wymiany”. Nie mam pojęcia, co to jest. Jednocześnie pyta, jak jest w Kijowie? Co zostało zbombardowane, co słychać? Przy tym cicho, przez zęby klnie. W końcu przymocowuje coś do kabli i mówi, że możemy ostrożnie jechać. I rzeczywiście – auto odpala, chociaż komputer nadal wyświetla chaotyczne komunikaty, a światła hamowania z tyłu nie gasną. Nie wiemy, jak dziękować. Pytam: „Ile jestem winien?”. Nasz wybawca skromnie mówi: „Ile nie szkoda”. Daję największy banknot z portfela, mocno ściskam mu rękę, a on i jego współpracownik życzą nam szczęśliwej drogi.
Jechać dość trudno. Nieustannie słuchamy radia, które nadaje niepokojące wiadomości o postępach orków. W pewnym momencie wyłączamy te wiadomości, trwamy w ciszy, ale myśli wciąż się kotłują. Nadal nie chcę mi się jeść. Mijamy Chmielnik. Znowu wyją syreny, ale nie widzimy nikogo biegnącego do schronu. Może to alarm ćwiczebny? W drodze do Chmielnickiego, gdzie są wszystkie główne uzdrowiska, dużo samochodów z Kijowa. Zastanawiamy się, dlaczego. Wyjazd z miasta. Do trasy w kierunku Chmielnickiego prowadzą dwie równoległe drogi. Z tej, którą wybraliśmy, wszyscy z jakiegoś powodu zawracają i kierują się na sąsiednią. Robimy to samo, prawdopodobnie ulegając owczemu pędowi. Jedziemy pół godziny drogą przez las. Jest kompletnie zapchana samochodami, panuje chaos. Wszyscy mówią, że trzeba wracać i jechać przez Starokonstantynów, a to dodatkowe 100–150 kilometrów. Ledwo udaje mi się zawrócić. Postanawiam wypróbować pierwszą opcję i – o mój Boże! – na drodze nikogo nie ma, ale kilka kilometrów dalej napotykamy niekończący się korek. Nie rozumiem dlaczego. Nagle słyszymy w radiu monotonny głos: „Odwołanie alarmu lotniczego. Odwołanie alarmu lotniczego”. W końcu bez przeszkód przekraczamy trasę do Chmielnickiego i poruszamy się drugorzędnymi, czasem bardzo złymi drogami na południowy zachód. Słońce zachodzi, gdy wyjeżdżamy z Chmielnika. Zmęczenie jest bardziej psychologiczne niż fizyczne. Kotka, która przez cały czas głośno miauczała, już wyczerpana i po prostu siedzi w torbie. Nasze próby nakarmienia jej lub podania wody pozostają bez skutku.
Około godziny 22:00 docieramy wreszcie do klasztoru, gdzie czeka na nas ojciec Mikołaj. Naprawdę, chcę się napić jakiegoś alkoholu. Pamiętam, jak w czasie pokoju kosztowałem tu wspaniałe nalewki gospodarza. Ale on nic nie proponuje, a ja postanawiam milczeć. Słusznie. Ukraina następnego dnia wprowadzi zakaz sprzedaży alkoholu i przyrzekam sobie nie wypić ani kropli aż do naszego zwycięstwa. Ale teraz wydaje się ono czymś fantastycznym. Już na miejscu dowiadujemy się, że lotnisko w Starokonstantynowie zostało zbombardowane właśnie wtedy, gdy zawróciliśmy z tej drogi…
Ojciec Mikołaj zostawia nas w doskonałych warunkach: ciepło, woda gorąca, jedzenie, internet. Mówi jednak, że inni ludzie już są w drodze do niego i być może będziemy musieli przeprowadzić się do domu, w którym od kilku lat nikt nie mieszkał, ale jest piec, więc nie zginiemy.
Idziemy spać, ale jeszcze długo śledzimy w smartfonach niekończące się wiadomości z frontu…
Ostatni tydzień lutego 2022, Podole: wyrzuty sumienia
Następnego poranka i przez cały dzień, przybywają nowi ludzie. Część z nich już poznaliśmy. To para w naszym wieku z dziećmi, rodzicami i dużym, spokojnym psem. Po południu zjawia się kolejna rodzina i mężczyzna mówi, że następnego dnia wróci do Kijowa z kimś innym. Mówię żonie, że też powinienem z nimi pojechać, ale ona ze strachem mówi, że nie może tu zostać beze mnie. Na szczęście dzień później przybywa jej brat z żoną i małym synkiem, którzy uciekli z Dmytrówki przed orkami (teraz tylko tak ich nazywamy). To jakieś 15 kilometrów przed stolicą! Ciągle myślę o powrocie, który mnie naprawdę przeraża…
Żona brata jest przestraszona, wszyscy są bardzo wyczerpani. Jesteśmy proszeni o udanie się do rady gminy i zarejestrowanie się. To nowe wymagania. Mężczyźni w wieku 18–60 lat nie są już wypuszczani za granicę. Jednak dla matek z dziećmi granice są maksymalnie otwarte, zniesiono wszystkie formalności. Nawet zwierzęta są wywożone do innych krajów bez dokumentów. Czytamy i słyszymy od znajomych o ogromnych kolejkach na granicach, o ludziach porzucających samochody i idących pieszo do przejść.
W radzie miasteczka proszę o wpisanie mnie do obrony terytorialnej. Mówię, że mam traumatyczną broń, więc kobiety w biurze są bardzo zadowolone.
Następnego dnia w domu kultury miasteczka nie ma gdzie wrzucić jabłka: odbywa się pierwsze spotkanie obrony terytorialnej. Burmistrz na wstępie prosi przybyszów o podniesienie rąk. Oprócz mnie zgłasza się kilku mężczyzn. Słyszymy, że najpierw wezmą miejscowych, a gości – w razie potrzeby. W samochodach tworzone są nocne zmiany z lokalnymi myśliwymi. Nie ma mowy o rozdawaniu broni, choć krążą pogłoski, że nocą w sąsiedniej wiosce widziano już dywersantów. Tutaj? Na Podolu?! Sabotażyści?? Na pierwszy rzut oka wydaje się to niewiarygodne, ale czytaliśmy już wieści z innych dużych miast, w tym z naszego Kijowa, o walkach ulicznych z grupami dywersyjnymi. Mówi się, że wrogowie z wyprzedzeniem wynajmowali mieszkania w całej Ukrainie, rozpoznawali miejscowość, a teraz kierują artylerię wroga na różne obiekty. Wszyscy zaczynają podejrzliwie patrzeć na nielokalne tablice rejestracyjne na samochodach, na obcych. Czuję się jak gdyby obcym i niepotrzebnym, dezerterem.
Wieczorem słyszymy przenikliwy dźwięk dzwonu klasztornego: alarm lotniczy! Ojciec Mikołaj dzwoni, ciągnąc za linę, bo w miasteczku nie ma syren. Tymczasem ukrywamy się w piwnicy niedaleko domu. Nasza kotka bardzo się boi. Podobnie jak inne zwierzęta, które przybyły z rodzinami uchodźców, a właściwie „osób czasowo przesiedlonych” – tak się teraz oficjalnie nazywamy.
Godzinę później kolejny alarm i ojciec Mikołaj prosi mnie, żebym był dzwonnikiem. Zadanie nie jest łatwe, ale wszystko robię rzetelnie, patrząc na północno-wschodnie zachmurzone niebo, czekając na rakiety czy samoloty. Odwołanie alarmu i reszta nocy mija spokojnie. To jest teraz nasza rutyna.
Koniec lutego – początek marca. Podole: uchodźcy
U o. Mykołaja mamy idealne warunki: osobny pokój, prysznic, toaleta z ciepłą wodą, jedzenie na czas, a my staramy się pomagać. Jest świetnie, ale stale wyostrza się poczucie, że zajmujemy czyjeś miejsce. Szczególnie u mnie. Muszę być wśród obrońców, a nie tutaj – w cieple i sytości. Staram się pomagać, jak tylko mogę – w Chmielnickim kupuję potrzebne rzeczy i produkty, dostarczam je samochodem (swoją drogą chciałem tam oddać krew, ale kolejki są takie, że powiedziano nam, że dziś nie zdążymy); razem z innymi uchodźcami zacieniamy okna naszego domu poduszkami i kocami (żegnaj słońce…); stopniowo zaopatrujemy schron. Ale jakie to wszystko nieważne! Co powinienem zrobić? Jak pomóc? Kijów wciąż stoi przed oczyma. Z wiadomości dowiadujemy się, że wróg zdobył elektrownię atomową w Czarnobylu i Strefę Wykluczenia, gdzie przez wiele lat pracowałem, jako przewodnik. Zdobyte Orane, Prybirsk, Iwanków. Orkowie są coraz bliżej: w Hostomelu wylądował desant, trwa walka. Moskale spalili największy samolot transportowy „Mrija”. Muszę tam wrócić! Ale jakie to przerażające…
Krążą pogłoski o Ukraińcach w wieku poborowym, którzy wysłali swoje rodziny za granicę, a teraz smażą kebaby i piją gdzieś na Zachodniej Ukrainie, więc niektóre miasta przestają akceptować takich ludzi. Jeszcze bardziej wstydzę się swojego bezpieczeństwa.
Postanawiamy przenieść się do nowego miejsca. Kilkadziesiąt kilometrów. Jest tam stary polski pałac otoczony pięknym parkiem – moja znajoma, która opiekuje się pałacem, przyjmuje ludzi. Konieczne jest udostępnienie tego wygodnego pokoju u o. Mikołaja innym, którzy mają małe i starsze dzieci. Pałac jest przestronny, z dawnych czasów zachowało się wiele łóżek. Gdzieś jest prysznic, ale nie wiem, czy da się z niego skorzystać. Są już tu uchodźcy z różnych części Ukrainy. Przeprowadzamy się, kupując produkty na targu.
Któregoś dnia, w drodze do Chmielnickiego, czujemy w samochodzie ostry specyficzny zapach. Dzięki Bogu, stacja serwisowa jest czynna. Stoimy w korku przy wjeździe do miasta, jest tu punkt kontrolny. Obawiam się, że nam się nie uda. Przechodzimy jednak kontrolę i już jesteśmy na serwisie. Chłopaki mówią, że nie mają takiej części (przypomnę, że zepsuł się bezpiecznik w komputerze pokładowym), że wszystkie sklepy są teraz zamknięte. Proponują nam nocleg w mieście (już zaczyna się zmierzch), a rano spróbują coś wymyślić. Dyrektor serwisu przychodzi osobiście i pyta, czy potrzebujemy noclegu lub wyżywienia. Niewiarygodne… Na szczęście mam tu znajomych, którzy szybko organizują nam nocleg, więc zostajemy z żoną. To tak zwana dzielnica sypialna, i po drodze znów, jak w czasie pokoju, podziwiam wspaniałe rzeźby miejscowego mistrza Mikołaja Mazura, z których to miasto słynie.
Nasz gospodarz mieszka sam i wciąż (tak jak my) siedzi przy komputerze, czytając wiadomości. Alarm powietrzny budzi nas kilka razy w nocy. W schronie pod domem jest dużo ludzi. Wszyscy mówią o wojnie. Kiedy ktoś niechcący walnie żelaznymi drzwiami do schronu, ludziom wydaje się, że to eksplozja i zaczynają głośno się kłócić. Wszyscy są podenerwowani.
Rano, dziękując właścicielowi za gościnę i herbatę, idziemy do serwisu. Okazuje się, że nie ma części zamiennych, gdyż magazyny pozostają zamknięte. Chłopcy wstawili więc do mego samochodu bezpiecznik z nowego auta, które stoi na sprzedaż. Jakich mamy ludzi! Chcę przytulić prawie każdego!
Do pałacu przybywa się coraz więcej ludzi. Zwykle przyjeżdżają tu na jedną noc i ruszają dalej. Ale są też „weterani”. Na przykład, trzy starsze, bardzo miłe kobiety z Kijowa, które gotują nam barszcz. Są też mniej mili ludzie. Jak dwie rodziny z Kramatorska, które głośno przeklinają w obecności dzieci i innych. Chcę to powstrzymać, ale postanawiam nie tworzyć konfliktu. Może niesłusznie… Podejmujemy się oczyszczenia części parku z dzikich zarośli. Praca w terenie jest kojąca, to bardzo dobre sprzątanie mózgu, odwracanie uwagi od niekończących się wiadomości.
W końcu drażni mnie ten komfort: kupuję przez internet bilet na pociąg do Kijowa. W pobliżu znajduje się niewielka stacja kolejowa, na której się zatrzymuje. Problem w tym, że odjazd o drugiej nad ranem, czyli w godzinie policyjnej, a ja nie mam przepustki. Na szczęście ma ją pani z pałacu i mówi, że mnie odwiezie.
Marzec, noc w pociągu. Kijów: strach
Tej nocy i następnego dnia nie zapomnę. Jedziemy do pociągu w mroźną, całkowicie ciemną noc, na drodze leży śnieg, który właśnie spadł. Towarzyszy mi żona i widzę, jak bardzo się martwi. Gdy miałem spakować duży plecak, też nie mogłem sobie znaleźć miejsca ze zmartwień. Za uprzejmym pozwoleniem zabrałem z pałacowej kuchni pięć kilogramów ziemniaków. Tata w Kijowie prosi, aby je przywieźć.
Planuję pobyt w Kijowie przynajmniej na kilka dni: robić reportaże, pomóc rodzinie. W razie niebezpieczeństwa – opuścić miasto samochodem żony, który zostawiliśmy w dzielnicy Niwki, opuszczając Kijów pierwszego dnia po moskiewskim ataku. Jest w nim wprawdzie mniej niż pół baku benzyny, ale mam nadzieję, że znajdę paliwo po drodze.
Wagon, który ma tylko miejsca siedzące, jest całkowicie ciemny i już czuję – zimny. Zajętych jest tylko kilka miejsc. Jadą mężczyźni. Zasłony są dokładnie przyciśnięte do szyb, aby nie było widać nic w środku wagonu. Ruszamy. Macham ręką do żony, która od dłuższego czasu stoi na peronie… Nie wiem, czy jeszcze ją zobaczę, ale staram się wyzbyć tych niespokojnych myśli.
Nie chce mi się spać. Znowu oglądam wiadomości. Orki są w tej chwili blisko od największej europejskiej elektrowni jądrowej w Energodarze. Jaki tam sen! Im dalej, tym bardziej niepokojące wiadomości: bitwa trwa już na terenie elektrowni! Kilka reaktorów jądrowych działa! Jest już nagranie jak orki uderzają pociskiem w jeden z budynków, który staje w ogniu! Mój Boże! Czy oni nie rozumieją, czym to grozi?! Jeśli dojdzie do eksplozji, nie tylko Ukraina, ale i Rosja się nie uratuje! Nikt w rządzie nie śpi: prezydent, premier, szef Energoatomu, i inni wołają na cały świat, błagając o zawieszenie broni! Apelują do MAEA, ONZ, UE, NATO. Nikt nie reaguje. Czyżby oni tam wszyscy śpią?! Czy są takimi tchórzami, czy głupio liczą, że ich ominie?! Ale elektrownia jądrowa już się pali! Dłonie lepią mi się od potu, nie mogę sobie znaleźć miejsca. Wiem co to jest promieniowanie! Znam to! Nasze ziemie będą na zawsze nieprzydatne do zamieszkania! Jedyne, co mogę teraz zrobić, to trzymać w dłoni słuchawki (psycholog Switłana Roiz napisała niedawno, że trzeba coś trzymać w rękach, to uspokaja) i modlić się. Zimny, ciemny, na wpół pusty wagon wydaje mi się żelazną trumną, która przenosi mnie w stronę niekończących się okropności.
Mija kilka godzin. Podają, że elektrownię jądrową w Energodarze zajęli kadyrowcy. To małpy z granatnikami. Ale przez zasłonięte okna przebijają się pierwsze promienie świtu. To ulga dla psychiki. W chwili wjazdu do Kijowa rozlega się jednak charakterystyczna syrena z aplikacji „Alarm”, którą wszyscy zainstalowaliśmy,. Nie ma gdzie się schować. Pociąg jak na dłoni. Poza tym jedziemy w pobliżu Wasilkowa, gdzie niedawno rozegrała się bitwa z oddziałami wroga. Ale jest już dworzec, i nowi ludzie do pociągu. Nawet rodzina z nastolatką! Dokąd oni jadą? Czemu?
Na peronie jest dużo ludzi, z dziećmi, torbami do transportu zwierząt – czekają na pociąg ewakuacyjny. Ja z kolei, pocieszam się mówiąc sobie, że przecież jestem już w rodzinnym Kijowie, że wszystko w porządku. Robię nawet selfie z widokiem na dworzec. Idę do metra, bo czytam, że kursuje do Szuliawki.
Mój ojciec już czeka na mnie z samochodem, żeby zabrać do siebie. Schodzę w dół ruchomymi schodami. Widzę, że z jednej strony jest zaciemniony pociąg z otwartymi drzwiami, w którym śpią jacyś ludzie, wiszą ubrania na poręczach… Z drugiej strony nie ma pociągu, a na przystanku jest wiele innych osób, które, jak widać, siedzą tu od dawna. Pytam pracowniczkę metra, kiedy będzie pociąg, odpowiada, że z przyczyn technicznych metro nie działa i lepiej, żebym szedł pieszo. To kilka kilometrów.
W tej chwili dzwoni do mnie koleżanka mojej żony. Niezwykle podekscytowanym głosem mówi, że jest teraz w Budapeszcie, a jej międzynarodowa firma informatyczna pilnie rozpowszechnia informację, że Moskale zrzucą bomby próżniowe na Kijów w ciągu najbliższych 24 godzin! „Uciekaj stamtąd, zabieraj rodzinę! – mówi. – To wiarygodne źródło informacji. Przewidzieli dzień ataku Putina, można im zaufać.” Opadają mi ręce: co robić? Chciałem jechać do domu, wziąć prysznic, dać rodzicom, którzy wcześniej kategorycznie odmawiali wyjazdu z Kijowa, ziemniaki, które bezlitośnie obciążają mój plecak. Co powinienem zrobić?! Bomby próżniowe! To koniec! Czuję suchość w gardle. Wypełnia mnie panika
Postanawiam iść pieszo. Na pustych ulicach zimny wiatr goni jakieś śmieci; spotykam żołnierzy z karabinami maszynowymi lub jakichś bezdomnych; w mobilnej aplikacji bez końca alarm powietrzny; Wyraźnie słyszę potężne wybuchy gdzieś na zachodzie, ze strony mego domu… Na każdym skrzyżowaniu potężne betonowe bloki i uzbrojeni obrońcy obrony terytorialnej. Liczne kontrole dokumentów. Widzę jednak, że niektóre kobiety niosą torby z żywnością. Docieram w końcu do domu moich rodziców. Nareszcie zdejmuję ciężki plecak i przesiąkniętą potem czapkę. Oddaję ziemniaki i jednocześnie przekazuję wiadomość o bombach próżniowych. Proponuję, by jak najszybciej wyjechać samochodem. Żona ojca natychmiast się zgadza, ale tata nie chce. W końcu udaje mi się ich przekonać. Ale muszę iść po samochód, który jest kilka kilometrów dalej. Wychodzę. Po drodze mijam punkty kontrolne, worki z piaskiem, jeże przeciwczołgowe i słyszę nie tylko odległe wybuchy, ale też strzelaninę gdzieś w pobliżu. W mieście działają dywersanci.
Na jednym z punktów kontroli żołnierz krzyczy na mnie, żebym zatrzymał się kilka metrów dalej i otworzył dokumenty w moich rękach. Pozwala iść i patrzy na paszport. „Data urodzenia?” – Odpowiadam. – „Szósty miesiąc, to jaki? – pyta. –O dziwo, spokojnie odpowiadam, że to czerwiec. Pytam, czy mogę iść dalej tą drogą, ale natychmiast mi przerywa: „Nie wiem!” Drugi żołnierz jest spokojniejszy. Mówi, że lepiej nie iść równoległą ulicą. Nie chcę iść tamtędy, bo przypomniałem sobie nagle, że kilka dni temu dwie potężne rakiety uderzyły w wieżę telewizyjną, którą miałbym minąć. Ale nie mam wyboru. Nie mogę wrócić bez wzbudzenia podejrzeń u wojskowych. Idę dalej, odmawiając wszystkie modlitwy, które pamiętam. Wieża nadal stoi, ale z wybitymi oknami na piętrach technicznych. Rozbite szkło leży w pobliżu wszystkich sąsiednich domów. Z naprzeciwka idzie tylko jeden mężczyzna, którego jakby nic nie obchodzi. Cisza, samotne samochody i odległe wybuchy. Mijam wieżę. Trzymam się blisko budynków, gdyż trwa alarm przeciwlotniczy– nie można być na otwartej przestrzeni. Wreszcie docieram do samochodu, który jest w całości. Odpala. Paliwa trochę mniej niż połowa baku. Na sto kilometrów powinno wystarczyć. Jadę z powrotem aleją, pokrytą już licznymi jeżami i blokami. Pod wiaduktem wypalony KAMAZ i coś jeszcze niewyraźnego. Doszło tu do walki z dywersantami. To dobre sześć kilometrów w głąb miasta. W pierwszych dniach orki rzuciły się, by zdobyć moje miasto z rozpędu. Nie udało się.
Docieram do rodziców. Są już gotowi. Postanawiam zabrać ze sobą również matkę mojej żony. Jej ojciec zostaje w Kijowie z babcią, która ma prawie sto lat i miesiąc temu złamała kość udową. Podróż jest dla niej niemożliwa. Po drodze widzimy wieżowiec trafiony rakietą wroga. Znaczna część budynku, na kilku piętrach, jest całkowicie rozczłonkowana, jakby ugryzł ją ktoś olbrzymi i bezwzględny. Wszyscy jesteśmy już w samochodzie. Wyjeżdżamy z Kijowa. Poddając się panice nie trafiłem do swojego mieszkania i byłem w Kijowie mniej niż kilka godzin…
Dmytro Antoniuk
Tekst ukazał się w nr 6 (394), 31 marca – 13 kwietnia 2022
Source: Nowy Kurier Galicyjski