Wrażenie było okropne. W mieście znajdowało się wiele zburzonych budynków, ale znów nasuwa się pytanie o działanie rosyjskiego wywiadu. Budynki użyteczności publicznej czy specjalnego znaczenia strategicznego nierzadko stały nieruszone, a różne kamienice w okolicy były trafione.
Ukraińskie koleje
Koleje ukraińskie przed wojną słynęły z punktualności. Może to był spadek po carskich kolejach, które rzeczywiście „były firmą”, a potem po sowieckim następcy? Może tak, ale dziś nieelegancko o tym przypominać. W każdym razie w warunkach wojny pociągi ukraińskie się spóźniają i moja przesiadka w Kijowie po podróży ze Lwowa zamiast 90 min trwała 5 godzin. Dworzec kijowski zmienił się w ciągu dwóch tygodni nie do poznania. Wielkie tłumy uchodźców przewalały się przez Kijów. Dworzec „Kijów Pasażerski” zaczynał przypominać ten sprzed 24 lutego. Nie ma już przerażonych ludzi szukających drogi na zachód i pociągów bezpłatnych odjeżdżających do Lwowa z częstotliwością co 40 minut. Życie zaczyna wracać do normy.
Rozmowy w pociągach dotyczą jednak tego, co dzieje się na Ukrainie. Dwie kobiety w przedziale na trasie ze Lwowa do Kijowa wracają z Niemiec do domu, do Kijowa. Pojawia się nie przeze mnie wywołany temat polskich wolontariuszy w Polsce.
– W Polsce pomoc była niesamowita. „Może Pani chce szampon, mydło?”. Dziewczyna nas zaprowadziła. Dali nocleg, nakarmili…
– Kłass [ros. ukr: super, fantastycznie] – odpowiedział zdumiony mieszkaniec Dniepra. – Polacy tak pomagali, bezinteresownie?
– Pomagali nam, byli bardzo mili, to byli wolontariusze. Znali rosyjski. Można było się dogadać bez problemu.
– Bajka! – ciągle dziwił się dnieprzanin. – Ale czemu Polacy tak pomagali?
– I zawieźli nas do Niemiec za darmo.
– Polacy za darmo? A Ukrainiec skórę z ciebie zedrze! – stan zadziwienia trwał niezmącony.
Wzruszony przysłuchiwałem się rozmowie, nie dając po sobie poznać, jak bardzo byłem zainteresowany tą relacją. Po nocy w pociągu nad ranem przyznałem się, że jestem Polakiem i podziękowałem za wieczorną opowieść.
Pociąg do Kijowa był wypełniony po brzegi, tymczasem przesiadka w Kijowie była najlepszym dowodem na to, że w Charkowie sytuacja cały czas jest niebezpieczna. W stolicy Ukrainy z pociągu z Użhorodu wysiadły tłumy, dalej w drodze na wschód w wagonie było oprócz mnie jedynie 8 osób. Do samego Charkowa dojechały tylko 4 osoby. Reszta wysiadła po drodze. Pociąg dojechał do miasta po godzinie policyjnej. Zmęczony podróżą obawiałem się nocowania na dworcu, marzyłem o łóżku. Na szczęście obok dworca był hotel.
Charków nad ranem wyglądał inaczej niż zwykle. Kawiarenki wokół dworca były pozamykane. Trudno było znaleźć miejsce, gdzie można było posilić się i wypić kawę. Ludne zwykle miasto robiło wrażenie zupełnie opustoszałego. Drugie co do wielkości miasto Ukrainy płaciło o wiele większą cenę za bliskość granicy, niż stołeczny Kijów. Te braki trochę zrekompensował spotkany na ulicy Serhij Żadan, pisarz i frontman rockowej grupy Sobaki.
Ołeksijiwka
Dzielnica Charkowa, chociaż jest położona w północnej części miasta, nie była tak ostrzeliwana, jak Sałtiwka, która najbardziej ucierpiała w całym Charkowie. Jednak całe miasto zaznało ostrzeliwań rosyjskich. Trudno wskazać część miasta, która dałaby pewne schronienie. Praktycznie wszystkie dzielnice i osiedla zostały ostrzelane.
Bez samochodu trudno jest się poruszać po mieście, na szczęście jeżdżą taksówki. Bez przeszkód dostaję się do gospodarza, Jewhena, który programowo mówi tylko po ukraińsku. Jest to tym dziwniejsze, że pochodzi z Doniecka. Donbaskie doświadczenia zaowocowały pewnym przeświadczeniem, które teraz okazało się zbawienne. Żenia był przekonany, że za jego życia będzie wojna, dlatego w swoim domu wybudował głęboką piwnicę i umieścił w suficie tak potężny strop, by mieć pewność, że dom jest bezpieczny. Zagrożenie mogłoby przynieść tylko bezpośrednie uderzenie pocisku.
– Skąd przekonanie o nieuchronności wojny?
– Jestem z Donbasu. To się po prostu wie. Towarzyszyło mi przeświadczenie, że oni tu jeszcze przyjdą.
Zmiana języka kontaktów na ukraiński była decyzją świadomą. Jewhen rozmawia z sąsiadami po ukraińsku, oni zazwyczaj odpowiadają po rosyjsku. Osoba niezorientowana może być zdumiona słysząc takie dialogi. Scenki znane ze wszystkich zakątków Ukrainy. Ktoś mówi w jednym, ktoś odpowiada w drugim języku. I chyba nikomu to nie przeszkadza. Czasem ktoś stara się odpowiadać po ukraińsku. Jednym wychodzi lepiej, inni odpowiadają tak zwanym surżykiem – mieszaniną obydwu języków.
Pytam o nastroje miejscowych.
– Nawet jak byli jacyś prorosyjscy, to im te ostrzały wybiły te pomysły z głowy – później jednak przyznaje – ci prorosyjscy pochowali się.
Jewhen ma kolekcję odłamków. Przylatują w czasie ostrzałów. Wiele domów w okolicy zostało naruszonych przez fragmenty stalowych osłon pocisków. Przecinają powietrze z ogromną prędkością i trafiają w budynki, okna, dachy. Jeżeli szczęście dopisze – uderzą w mur, inne elementy domu już gorzej znoszą takie spotkanie. Na stole przede mną leżą porozrywane fragmenty stali: – To fragment tych pobliskich zakładów? – pytam o starą fabrykę, która była ostrzelana.
– Nie! To russkij mir!
A zatem to rosyjska stal, która przynosi tu śmierć i zagładę.
Spacer ukazuje mi zniszczenia po ostrzale. Nie widzę tu żadnej precyzji. Została zaatakowana stara fabryka, w której nic nie było. Poza tym domy jednorodzinne. Jakimś cudem nie było ofiar w miejscach, które oglądałem. Nerwy jednak są z trudem powstrzymywane:
– Żadnych zdjęć – mówią ludzie z uszkodzonego pociskiem domu – byliśmy już w Telegramie. Na zdjęciu ktoś włączył tabliczkę z adresem. Absolutnie żadnych zdjęć! Droga, lej po pocisku, proszę bardzo, ale nie dom!
Mieszkańcy boją się powtórki ostrzału. Rosjanie śledzą media, w tym społecznościowe. Dowiadują się z nich o efektach ostrzału. Zdarzało się, że po jakiejś publikacji powtarzali ostrzał, bo na przykład poszła informacja, że obiekt jest odgruzowany.
Kolejne zniszczenia. Dom ma wyjście na… lej po pocisku. Wystarczy jeden nieopatrzny krok i wpadłoby się w wypełniony wodą dół. Od zagłady dzieliło kilka metrów. Ktoś wygląda zza drzwi, których nie można już zamknąć, po prostu opierają się o futrynę.
– Czegoście chcieli?
– Czy ktoś ucierpiał?
– Nie. Wszyscy cali. Siedzieliśmy w domu. Nagle zatrząsł się dom okropnie. Okazało się, że uderzył pocisk, ale nikomu nic się nie stało – gospodarz odpowiedział po ukraińsku.
Aż ziemia się trzęsła
W czasie mego krótkiego pobytu w Charkowie doświadczyłem tego trzęsienia. Rozmawiałem z Jewhenem siedząc w kuchni… nagle znieruchomiał, skupił się bardzo intensywnie na ułamek sekundy i krzyknął:
– Chodź! Zostaw kawę!!!!
Przyzwyczajenie ze Lwowa mówiło mi, że alarmy są długie, lepiej mieć ze sobą książkę, komputer, latarkę, kocyk, polar, karimatę i… kawę albo herbatę, a najlepiej jeszcze sto hram. Tymczasem tu sprawa była poważna. Nie było na to czasu. Stanęliśmy pod wzmocnionym stropem i poczułem to – ziemia i dom całe drżały, niemalże były ożywione i rozpoczęły krótki żywot motyla. Nie był to barwny motyl, raczej motyl przerażenia…
Na przejażdżkę samochodem zabrał nas przyjaciel Jewhena. Postanowili pokazać zniszczenia w centralnej części miasta. Wrażenie rzeczywiście jest okropne. Wiele zburzonych budynków, ale znów nasuwa się pytanie o działanie rosyjskiego wywiadu. Budynki użyteczności publicznej czy specjalnego znaczenia strategicznego nierzadko stoją nieruszone, a różne budynki w okolicy były trafione.
– Oni wszystko partolą – mówi Jewhen – walą gdzieś po kilka razy i nie trafiają. Opierają się na starych mapach, pewnie jeszcze sowieckich. Potrafią tylko nawalać po blokach. O, to – to oni potrafią. Wycelować w osiedle i strzelać do ludzi!
Powoli i ja zaczynam wierzyć, że ten rosyjski wywiad jest do bani.
Niemniej, jak wszędzie, gdzie padały pociski, atmosfera jest napięta. Raptem podjeżdża samochód:
– Skasować zdjęcia!
– Mam akredytację!
– Pokażcie! Ok., ale na zdjęciach ma być wyłączona lokalizacja.
W przeciwieństwie do Kijowa, w Charkowie jest łatwiej. Punkty kontrolne nie są tak gęsto usiane, nie trzeba pokazywać dokumentów co pięć minut. Pomimo tego, że to miasto o wiele bardziej doświadczyło ataków artylerii i rakiet, jest tu mniej napięcia. Może po prostu wszyscy mieli dość czasu, by się przyzwyczaić?
Jednak zielony korytarz
Do Charkowa przybyli też Kuba i Piotr, których czytelnicy poznali w tekście „Wojenny Kijów” z poprzedniego numeru Kuriera Galicyjskiego. Byli w tym czasie osobno w Charkowie. Kuba mieszkał w Sałtiwce, najgorętszym miejscu w Charkowie. Chciałem go odwiedzić. Taksówkarze jednak nie przyjmowali zamówienia, bo „dzisiaj tam strzelają”. To niesamowite, jak praca ludzka przechodzi w tryb wojenny – danego dnia ostrzał jest w danej dzielnicy, więc tam nie jeździmy.
W Kijowie mieliśmy razem wziąć udział w zielonym korytarzu, który został odwołany. Jak się okazało, Kuba i Piotr zdecydowali się jakiś czas po moim wyjeździe z Kijowa. Pojechali w kierunku Kławdijewa, koło Borodianki.
Duchowny prawosławny powiedział im, że jako Polacy mogą zaszkodzić konwojowi z pomocą, a z drugiej strony, gdyby Rosjanie się przyczepili, może to pomóc, jeżeli uznają, że to konwój międzynarodowy. Dali im czas na zastanowienie, czy jadą z grupą duchownego.
Mieli 60 sekund na decyzję. W końcu Piotr użył ulubionego słowa, na które często teraz posyła się „ruski statek” i dodał po mocnym wstępie:
– Ja już swoje przeżyłem, a od kul to w sumie lekka śmierć.
I pojechali. Zniknęli w strefie orków. Mieli dużo szczęścia, Jeździli okrężnymi drogami, ukraińscy żołnierze pomogli im ominąć miny. Trafili do Klawdijewa, gdzie nagle wjechali żołnierze. Kuba z Piotrem zdębieli zanim dostrzegli, że to Ukraińcy wyzwolili miasto, a orków już nie było. Wycofali się wcześniej. Koledzy mieli dużo szczęścia.
Ze współlokatorami z Kijowa, z Kubą i z Piotrem spotkałem się w Charkowie osobno i na krótko. Mieszkanie Jewhena stało się miejscem spotkań Polaków – dziennikarzy i wolontariuszy, a gospodarz częstował wszystkich barszczem. Pojawiali się tu na kwadrans i jechali dalej. Był nawet z nimi Stanisław Łopuszyński, który rok wcześniej zorganizował trasę klawesynowo-rowerową po Ukrainie i Mołdawii, którą relacjonował Kurier Galicyjski. Świat jest mały!
I znowu pociąg
Powrót do Lwowa zamiast 16, trwał 19 godzin, a pociąg opóźnił się 4 i pół godziny. Uroki wojny. Jechałem w przedziale z małżeństwem z Charkowa. Dzieci zafundowały im pobyt pod Truskawcem, by nie mieszkali w ostrzeliwanym Charkowie. W tę stronę pociąg był pełen, bo tam ciągle giną ludzie…
Wojciech Jankowski
Tekst ukazał się w nr 8 (396), 29 kwietnia – 16 maja 2022
Source: Nowy Kurier Galicyjski