W 2024 roku czekają nas kolejne wybory prezydenckie w Rosji. Co prawda wydaje się, że Władimir Putin zapewnił sobie wieczne panowanie, ale czy przyjmując takie założenie nie popełniamy błędu? Przywykliśmy uważać, że dzisiejsza Rosja opiera się na jednym człowieku i bez niego kraj zatrzęsie się w posadach, tymczasem zapominamy, w jaki sposób polityk ten doszedł do władzy i że wcale nie była to wyłącznie jego zasługa. Za Putinem stoją bowiem oligarchowie i służby specjalne i należałoby rozważyć, czy w ich interesie leży dziś wojna o Ukrainę, pierwszoplanowy temat w wielu mediach, przyćmiewający nawet olimpiadę. Być może putinowska licytacja z Zachodem jest dowodem nie tyle niezwykle silnej pozycji, co właśnie prezydenckiej słabości.
Przez lata swoich rządów Putin zbudował mit człowieka, który za sprawą cech predestynujących go na najwyższy urząd w państwie zdobył i utrzymał stanowisko prezydenta imperium i dodał do tego uwspółcześnioną wersję kultu jednostki. Ale nawet, jeśli posiada dziś monopol na władzę, to nie oznacza to, że jest w stanie utrzymać ją samodzielnie. Eksperci często powtarzają, że daleko mu do Stalina i nie ma wątpliwości, że to słuszna konstatacja. Także dzisiejsza Rosja nie jest Związkiem Radzieckim, w którym establishment był na swój sposób uwięziony, a jego wpływy polityczne nie zawsze przekładały się na spektakularne korzyści majątkowe. Obecnie majątki oligarchów liczone są w kwotach często niewyobrażalnych dla przeciętnego człowieka i musimy pamiętać, że każdy konflikt z Zachodem będzie dla tych pieniędzy zagrożeniem, podobnie jak wydanie zakazu wjazdu do któregoś z zachodnich państw. Nawet utrzymanie stanu zimnej wojny byłoby dziś nieopłacalne, co za tym idzie większe korzyści przynieść może Rosji osłabienie jedności NATO i Unii Europejskiej, do czego już przyczynił się brexit i niepokojące działania prowadzone przez Polskę pod rządami Prawa i Sprawiedliwości czy Węgry Orbana.
Rozbicie świata zachodniego mogłoby odsunąć od Moskwy widmo sankcji oraz zrujnowania zgromadzonych na Zachodzie fortun i tym samym nie zburzyłoby układu sił zbudowanego w Rosji. W przypadku eskalacji konfliktu z Ukrainą los majątków oligarchów wydaje się zagrożony. Wielka Brytania już oświadczyła, że jest gotowa na konfiskaty, podobne ostrzeżenie wydały Stany Zjednoczone. A to na pewno nie leży w interesie rosyjskich biznesmenów. Co za tym idzie trudno przypuszczać, by ich celem była wojna.
Być może w tej sytuacji niektórzy sądzą, że łatwiej jest zmienić prezydenta, niż odbudować finansową potęgę. Równocześnie otoczenie Putina wie, że jego koniec będzie oznaczał finał wielu karier. W najlepszym wypadku skutkować będzie utratą wpływów czy koniecznością przymusowej emigracji, ale istnieją też warianty mniej optymistyczne. Zapewne niejedna osoba obawia się, że skończy w więzieniu lub w trumnie. Dlatego też nie możemy wykluczyć, że zdaniem niektórych optymalnym rozwiązaniem może być podobne do tego, które zastosowano zamieniając Borysa Jelcyna na Władimira Putina, czyli wcześniejsze ustalenie, kto będzie następcą tronu i ustawienie się po właściwej stronie. Jest ono niebezpieczne o tyle, że konkurencyjna frakcja może wystawić swojego, lepszego lub lepiej promowanego kandydata, ale trudno przecież robić biznes bez ryzyka.
Z kolei utrzymanie przy władzy Putina wymaga dziś zatroszczenia się przede wszystkim o sytuację ekonomiczną w kraju, co nie jest wcale takie proste, a jeśli dojdzie do nasilenia rosyjsko-ukraińskiej wojny, będzie jeszcze trudniejsze. Celem działań oligarchów jest bowiem maksymalizacja własnych zysków – jeśli przy okazji uda się osiągnąć jakieś korzyści dla państwa to dobrze, ale dla wielu z nich nie jest to raczej priorytetem. Można oczywiście przyjąć (trzymając się przekonania o wszechwładzy Putina), że prezydent nakaże biznesmenom podjęcie określonych działań wzmacniających system, ale w praktyce działanie oparte nie na reformach, a sięganiu do kieszeni bogaczy, jest na dłuższą metę nieskuteczne. Gdy w 2012 roku Putin podpisał Dekret „O długoterminowej polityce gospodarczej państwa” większości rozporządzeń nie udało się wcielić w życie, a gospodarka Rosji jest dziś, jak szacują eksperci, najsłabsza od dwudziestu lat. Jakakolwiek wojna stan ten jeszcze pogorszy.
Czy w tej sytuacji Putin jest dziś decydentem, czy może raczej narzędziem? Pytanie zgoła karkołomne, ale spróbujmy założyć, że prawdziwa jest ta druga odpowiedź. Otoczenie prezydenta może chcieć kreować wizerunek nieobliczalnego polityka, który lada chwila na szerszą niż do tej pory skalę zaatakuje Ukrainę. Narastająca na świecie niepewność może sprawić, że Zachód zgodzi się na pewne ustępstwa, przez co Rosja nie straci na kosztownej wojnie, a zyska propagandowo wskazując, że NATO i UE uległy jej żądaniom. W ten sposób ci, którzy stoją za Putinem utwierdzą naród rosyjski w przekonaniu, że lepszego przywódcy próżno szukać i kolejne lata tej prezydentury są w pełni uprawnione. A z czasem, gdy prezydent zacznie fizycznie słabnąć, namaszczony przez niego następca zajmie miejsce na tronie.
Trudno jednoznacznie powiedzieć, czy Putin jest dziś zakładnikiem stworzonego przez siebie systemu, w którym słabnącego poparcia nie kupi reformami, więc próbuje zastąpić je działaniami w gruncie rzeczy propagandowymi, takimi jak aneksja Krymu, czy zaangażowanie militarne poza granicami kraju. Wydaje się, że decydentom na Kremlu łatwiej dziś szachować świat wojną, niż poprawić sytuację w kraju i może dlatego powinniśmy rozważać jak słaba jest dziś władza prezydencka w Rosji, a nie jak silna.
Nie ma wątpliwości, że Rosjanie potrafią doskonale prowadzić działania hybrydowe, mają też siły, dzięki którym sprawdzą się w tradycyjnej walce. Czy jednak są gotowi na sukces lub porażkę? Cyberwojna, potyczki propagandowe, działania na froncie dezinformacji prowadzone są przez Moskwę od lat, nie generując przy tym nadmiernych kosztów, za to przynosząc wymierne korzyści. Natomiast konwencjonalne działania zbrojne okazałyby się niezwykle kosztowne tak w przypadku przegranej, gdy społeczeństwo rozliczy rządzących z klęski, jak i wygranej, gdy trzeba będzie podołać utrzymaniu nowych terytoriów, niekończącej się walce partyzanckiej bądź aktom terroru, zainwestować ogromne pieniądze w budowę infrastruktury i odbudowę zniszczonych obiektów, równocześnie mierząc się z wcześniejszymi problemami wewnętrznymi Rosji, które zapewne nie znikną.
Na pogarszającą się sytuację ekonomiczną mogą się wówczas nałożyć protesty społeczne, dla których jednym z pretekstów mogą być odpowiednio wyeksponowane koszty bratobójczej walki. W ostatnich latach prokremlowskie środki masowego przekazu serwowały narrację, w myśl której Ukraińcy to bracia Rosjan. Miała ona położyć fundamenty pod federalizację Ukrainy, a może stać się kulą u nogi prezydenta, bo niełatwo będzie szybko i skutecznie wyjaśnić obywatelom, dlaczego „bracia” nie cieszyli się z wkroczenia rosyjskich wojsk i przyjaźń przyniosła tak wiele ofiar.
Gdy na początku pierwszej kadencji Putina media wypunktowały mu błędy popełnione w sprawie okrętu podwodnego „Kursk”, prezydent pozbył się Borysa Bieriezowskiego i wyraźnie pokazał, że nie życzy sobie żadnej krytyki. Musimy jednak pamiętać, że dwadzieścia dwa lata temu łatwiej niż dziś było żonglować informacją. Internet, który dopiero raczkował, dziś jest wszechobecny. Nawet, jeśli na co dzień nie pamiętamy o jego sile, Putin na pewno pamięta o Majdanie. I choć wydaje nam się to myślą zupełnie abstrakcyjną, bo przywykliśmy postrzegać Rosjan jako ludzi przyklaskujących ochoczo władzy, bądź sterroryzowanych, musimy pamiętać, że w sytuacjach skrajnych, a taką zawsze jest wojna, zachowania diametralnie się zmieniają. I nie zawsze tymi zmianami można sterować zgodnie z polityczną wolą. Nawet, jeżeli przyjąć, że za wszelkie trudności Rosjanie będą obwiniać nie prezydenta, a jego otoczenie (tak konkretne osoby, jak i niedoprecyzowaną masę), to niewykluczone, że jego najbliżsi współpracownicy będą mieć na ten temat inne zdanie.
**
W połowie lat 90. XX wieku pretekstem do odsunięcia od władzy Borysa Jelcyna stała się wojna w Czeczenii. Wskutek zakulisowych rozgrywek jego następcą został człowiek nie obiektywnie najlepszy i najskuteczniejszy, a taki, który był najlepszym możliwym kandydatem z perspektywy tych, którzy rozdawali wówczas w Rosji karty – oligarchów wywodzących się ze służb. Dziś, kiedy dyskutujemy o potencjalnej wojnie, może powinniśmy sobie przypomnieć, że ci oligarchowie-oficerowie wcale nie zniknęli i wciąż mają w Rosji coś do powiedzenia.
Agnieszka Sawicz
Tekst ukazał się w nr 3 (391), 15 – 28 lutego 2022
Source: Nowy Kurier Galicyjski