Krajoznawcy stykają się w pracy z wieloma historycznymi dokumentami. Są to stare gazety, materiały archiwalne, pocztówki oraz artykuły naukowe i monografie. Jednak najbardziej interesujące są wspomnienia świadków, zwłaszcza, gdy opisują wydarzenia z dawnych lat. Dziś przedstawię wspomnienia podróżnika, który odwiedził Stanisławów na początku lat 40. XIX w.
Audytor ze zdolnościami literackimi
Naszym „turystą” jest Karol Władysław Zap. Był Czechem, urodził się w Pradze w 1812 r. Gdy ukończył Praski Uniwersytet, los rzucił go do Lwowa, gdzie w latach 1836-1845 był urzędnikiem w kancelarii dóbr kameralnych czyli terenów państwowych. Z inspekcjami objechał wzdłuż i wszerz całą Galicję. A ponadto znalazł tu dla siebie żonę. Jego wybranką została Polka Honorata Wiśniowska ze Śniatynia. Wesele odbyło się 22 sierpnia 1842 r w miejscowości Kornycz pod Kołomyją. Nie był więc kimś obcym na naszych terenach.
Tęskniąc jednak do ziemi rodzinnej, wkrótce osiadł w Pradze i tu zasłynął jako historyk i archeolog. Uczeni wysoko oceniają jego „Kronikę Czesko-Morawską”, którą Zap doprowadził do roku 1526. Dokonał też wielu przekładów z literatury ukraińskiej, rosyjskiej, polskiej i chorwackiej. Dzięki niemu czytelnik czeski po raz pierwszy zapoznał się z przekładem „Tarasa Bulby” Gogola.
Ale dla przykarpackich krajoznawców najbardziej cenne są jego „Podróże i wędrówki po Ziemi Galicyjskiej”, które ukazały się w Pradze w 1844 r. W rozdziale X opisuje swoją wędrówkę ze Lwowa do Zabłotowa, który leży w okolicach Śniatynia. Trasa wiodła przez Stanisławów.
Wokół rynku
„Spędziliśmy w Stanisławowie dzień i dwie noce – pisze Zap. – Więc mieliśmy dość czasu, aby poznać miasto. Jest to, niewątpliwie, najmilsze i najpiękniejsze miasto Galicji, poza Lwowem. W 1842 roku liczyło 10 564 mieszkańców, w tym 5 653 Żydów. Leży na urodzajnej równinie pomiędzy dwoma Bystrzycami, liczne zaś wieże widniejące z daleka nadają mu wspaniałego wyglądu. Miasto, które niegdyś otaczały mury forteczne, dziś są to cieniste promenady, jest bardzo małe. Piętrowe domki tworzą czworokąt rynku, w którego centrum, zgodnie ze zwyczajem polskim, zbudowano ratusz z wieżą, w planie przypominający gwiazdę”.
I tu szanowny audytor nieco się myli. Na wszystkich starych planach Stanisławowa ratusz przedstawiony jest w kształcie równoramiennego krzyża. Ten krzyż tworzyły cztery skrzydła, zwrócone prostopadle do pierzei rynku. Należy podkreślić, że Zap widział stary ratusz, wybudowany pod koniec XVII w., który spłonął podczas „marmoladowego pożaru” w 1868 r.
„Wąska uliczka prowadzi na mniejszy plac przed urzędem cyrkularnym i szkołami. W centrum stoi mosiężna figura śp. cesarza Franciszka I z napisem, zaczerpniętym z jego testamentu. Pomnik stanął niedawno, koszty budowy pochodziły ze składek dobroczynnych”.
Aby współczesny Czytelnik łatwiej mógł się zorientować, podam podpowiedź. Mowa tu o dzisiejszym pl. Szeptyckiego. W obecnym gmachu Wydziału morfologicznego Akademii Medycznej mieściło się starostwo (urząd cyrkularny), normalna (początkowa) szkoła i gimnazjum. Pomnik cesarza wystawiono w 1838 r. staraniem starosty Kazimierza Milbachera. Zlikwidowali go Polacy w latach I wojny światowej.
Miłe domki miejscowych urzędników
„Na tak małej przestrzeni, którą zajmuje miasto, znajdują się trzy kościoły: farny łaciński, farny ormiański i dawny jezuicki, oprócz nich jest jeszcze wielka synagoga”.
Farny, czyli parafialny, jest najstarszym i głównym kościołem w mieście. Nazwa pochodzi od niemieckiego „Pfarrei” – parafia. Teraz jest to Muzeum sztuki. Inne: to „Błękitna cerkiew”, a wielka synagoga stała na terenie skweru Ruskiej Trójcy i została zniszczona przez hitlerowców.
„Ponieważ synowie Izraela opanowali całe centrum, urzędnicy zmuszeni są zamieszkiwać na przedmieściach, gdzie wśród ogrodów i sadów stoją miłe domki z gankami, podpartymi kolumnami. Oprócz urzędu cyrkularnego jest tu sąd ziemski i karny, urząd skarbowy i inne. Miejscowa elita składa się przeważnie z urzędników, wiodących pański tryb życia. Latem jest tu dość wesoło: zjeżdża się okoliczna szlachta, zamożni ormianie, sztab pułku piechoty, wędrowny teatr polski ze Lwowa.
Dość znaczny jest handel żydowsko-ormiański, a od czasu, gdy przyszła moda na hydropatię, wsławiły się kąpieliska w Bystrzycach (kursuje tam specjalny dyliżans), częste są wizyty polskiej szlachty, która jeździ do licznych uzdrowisk w Karpatach w cyrkułach stanisławowskim czy kołomyjskim – wszystko to sprzyja rozbudowie i odnowieniu miasta.
W filialnej księgarni Jana Milikowskiego znalazłem najnowsze wydania niemieckiej, polskiej, a również czeskiej literatury. Przyjemnie było widzieć książkę „Przemyślidzi” Wocela i najnowsze wydania czasopism „Krok” i „Muzealnik”.
Jak widzimy, przed ponad 170 laty Stanisławów odgrywał tę samą rolę, co dziś – był stacją pośrednią w drodze do Karpat. Turyści nie zatrzymywali się tu długo i Karol Zap też szybko stąd odjechał…
Szlakiem cesarskim
Jego dalsza trasa prowadziła na Kołomyję i dalej do Zabłotowa. Przyzwyczailiśmy się, że najkrótsza droga prowadzi teraz przez Otynię, ale w I połowie XIX w. trasa przebiegała nieco inaczej.
„Ze Stanisławowa do Kołomyi w linii prostej jest nieco ponad 6 mil (1 mila austriacka równała się 7 596 m – aut.), ale gościńcem cesarskim wynosi całe 11 mil. Biegnie półkolem przez Łysiec, Bohorodczany, Nadwórną i Łanczyn, aby jak najlepiej powiązać równinne dobra kameralne z terenami górskimi i podgórskimi”.
W ten sposób Zap musiał robić ogromne okrążenie, gdyż gościniec cesarski czyli główna szosa, był tylko jeden. Dalej charakteryzuje on krótko poszczególne wioski i miasteczka, przez które przejeżdża. Łysiec określa on jako „miasteczko żydowsko-ormiańskie”.
O Bohorodczanach wędrowiec opowiada, że okoliczne równinne ziemie należały do państwa, ale obecnie są własnością hr. Stadiona, ówczesnego gubernatora Triestu i przyszłego namiestnika Galicji.
„Hrabia zasiedlił tu około 300 Czechów, Morawian i Ślązaków i przeznaczył ich na posady kierownicze w urzędzie gospodarczym, leśnictwie i zakładach przemysłowych. Nikt więc obecnie z miejscowych nie jest leśnikiem, owczarzem, czy gumiennym”.
Po noclegu w Nadwórnej, Zap kontynuuje podróż. W Delatynie droga rozwidlała się – stary gościniec skręcał na Łanczyn, ale w głąb Karpat budowano już nową trasę na Mikuliczyn i przełęcz Jabłoniecką.
Uzdrowiskową stolicą Karpat był wówczas Delatyn. Tłumy turystów przyjeżdżały tu, aby zaczerpnąć górskiego powietrza i popić żentycy. Był to napój z serwatki z owczego mleka, uważany za bardzo skuteczny w chorobach płuc. Jaremcza Karol Zap nie wspomina, chociaż wie, iż w sąsiedniej wiosce Dora jest znaczny wodospad na rzece Prut.
„Od Delatyna droga stopniowo obniża się, a po Łanczynie, gdzie jest poczta i cesarska solanka, pejzaż staje się równy jak stół. Przy drodze stoi wielka ilość przydrożnych krzyży i kapliczek. Na odcinku od Łanczyna do Kołomyi, stanowiącym 3 mile, naliczyłem ich aż 25.
Po noclegu w Kołomyi do Zabłotowa jechało się już szybko. To też jest małe żydowskie miasteczko z drewnianym kościołem łacińskim. Chatki są tu niskie, krzywe, lepione z gliny i wierzby. Często pobielone, z małymi krzywymi okienkami i niskimi wejściami, bez kominów, pokryte dachami ze źdźbeł kukurydzy i liści… Jedyny murowany pobielony i dość porządny budynek wygląda jak arystokrata wśród swych brudnych towarzyszy. Jest to restauracja pani Chaimowej – wdowy po bogatym zabłotowskim Żydzie”.
Najprawdopodobniej jej zmarły małżonek zarobił swój majątek na handlu bydłem. Za wioską rozlega się szeroka nizina, gdzie odbywają się comiesięczne jarmarki. Zap przyznał, że nigdy nie widział tyle bydła, co na tym targu 18 stycznia 1839 r.
Dużo jeszcze napisał o Galicji w swoim pamiętniku: o Karpatach, o Hucułach, o miejscowych ziemianach. Styl ma lekki i czyta się go z zapartym tchem. Trochę szkoda, że opisowi małego Zabłotowa poświęcił więcej stron, niż Stanisławowowi. Z pewnością pani Chaimowa się tu postarała…
Szczególne słowa wdzięczności za pomoc przy
opracowaniu materiału należą się Wołodymyrowi Szulepinowi.
Iwan Bondarew
Tekst ukazał się w nr 7 (419), 14 – 27 kwietnia 2022
Source: Nowy Kurier Galicyjski