NIEpokojowe niebo 24

Ranek 24 lutego zaczął się nie od kawy i nawet nie od wiadomości, bo o 4:40 obudziłam się od wybuchów za oknem i zrozumiałam, że jesteśmy bombardowani. Złapałam telefon i gdy otworzyłam wiadomości na Telegramie, zobaczyłam kadr z odezwą Putina… Krótka chwila, po której od razu stało się jasne – wybuchła wojna.

W tym momencie nie czułam się zagubiona, nie odczuwałam strachu, zrozumiałam tylko, że trzeba działać i to najlepiej natychmiast. Spakowaliśmy rzeczy w ciągu 40 minut. Po raz ostatni spojrzeliśmy na niedawno kupione mieszkanie, na które zbieraliśmy pieniądze przez ostatnie 10 lat. Szybko załadowaliśmy auto i ruszyliśmy do Równego – naszego miasta, skąd pochodzimy z mężem, gdzie pobraliśmy się i gdzie mieszkają nasze rodziny.

W drodze czytałam na głos wiadomości i zrozumieliśmy, że jest to regularna wojna, w którą nikt nie wierzył – ani my, ani nasi znajomi, ani eksperci czy wojskowi. Ponieważ było to nielogiczne, ponieważ świat mu tego nie daruje, ponieważ… ale, jak przekonaliśmy się później, logika tu nie działa. Nie odczuwaliśmy strachu tylko gniew.

Po drodze nie było korków, bo wyjechaliśmy rano. Obawialiśmy się jedynie, żeby nas nie ostrzelano z gradów, bo były wiadomości, że pod Żytomierzem też były wybuchy i że z Białorusi jadą czołgi.

W Równem było spokojniej. Brat przed rokiem został zdemobilizowany i teraz wybierał się do Obrony Terytorialnej. Omawialiśmy z nim sytuację, gdy zawyły syreny. Te stałe alarmy dołują. Nie wiem, jak inni do tego się przyzwyczajają, to nie tylko nie pozwala normalnie myśleć, coś robić – jest się w stałym stresie. Powiedziałam mężowi, że chcę jechać do Polski, bo tu nie czuję się bezpieczna. Nie bardzo nawet protestował, chociaż nie wiedzieliśmy dokąd jechać, gdzie zamieszkać…

Następnego ranka zbudziłam się w Równem też od wybuchów – bombardowano nasze lotnisko. O 7:00 wyjechaliśmy w kierunku Włodzimierza Wołyńskiego. Tam przesiedliśmy się do auta jakiejś kobiety z dzieckiem i pojechaliśmy na przejście graniczne w Ustiługu. Mąż wrócił, aby zapisać się do Obrony Terytorialnej.

Po 8 km stanęliśmy w kolejce. W ciągu 16 godzin pokonaliśmy zaledwie 3 km. Mój syn spał u mnie na rękach, a ja bałam się ruszyć, żeby się nie obudził. Chciałam, żeby spał jak najdłużej, bo mogło nas czekać coś jeszcze gorszego. W jednej pozycji przesiedziałam 6 godzin. Spanie, naturalnie, w tych warunkach było niemożliwe, więc po prostu patrzyłam na ludzi, którzy szli pieszo do granicy: z dziećmi na rękach, w wózkach, z klatkami domowych pupili, ze starymi babciami, które podtrzymywali za ręce. Z powrotem szli mężczyźni – poważni, zamyśleni, często paląc po drodze. Na granicy żegnali się ze swoimi dziećmi i żonami, które stawały się uchodźcami, a sami wracali na wojnę. Ta ich droga powrotna była dla mnie pełna milczenia i niewysłowionego smutku.

O 4:30 obudziłam Zachara i poszliśmy pieszo do granicy. Doszliśmy szybko – za 2,5 godziny byliśmy na granicy. Podzielono nas na grupy po 20 osób i czekaliśmy. Ukraińscy pogranicznicy wyglądali na zagubionych, stale przekazywali sobie wiadomości, byli smutni, przytłoczeni wydarzeniami i zdenerwowani. Myślę, że była to pierwsza reakcja na ten koszmar, o którym mówiono w wiadomościach. Gdy opuszczaliśmy stronę ukraińską, jakiś wojskowy powiedział: „Wracajcie szybciej”. W jego głosie było życzenie i nadzieja. Odpowiedzieliśmy mu: „Sława Ukrainie!” i rozeszliśmy się.

Polskie służby graniczne bardzo nam pomogły. Stale pytali, czy czegoś nam nie trzeba, rozdawali ulotki, gdzie były podane strony internetowe z informacją dla uchodźców. Zapytali, czy mamy transport. Tych, co nie mieli czym jechać dalej, wsadzano do mikrobusów i wieziono do punktu uchodźców. Zostawiłam Zachara w mikrobusie, a sama podeszłam do auta, stojącego koło szlabanu. Było tam wielu wolontariuszy, którzy pomagali jechać dalej. Pomógł mi jakiś mężczyzna, który zabrał mnie i jeszcze jedną kobietę z dwójką dzieci do Warszawy. Dzieci częstował cukierkami, a nam dał swój telefon, żebyśmy mogli skontaktować się z rodziną na Ukrainie. Język ukraiński i poczucie bezpieczeństwa poprawiły nastrój, i stres nie był już tak dokuczliwy.

Dotarliśmy na Dworzec Zachodni w Warszawie. Było tu wiele autobusów i aut z proporczykami Ukrainy, wewnątrz dworca wolontariusze rozdawali ciepłe jedzenie, a inni rozsyłali nas po kwaterach lub po prostu informowano, gdzie możemy uzyskać pomoc. Bardzo to cieszyło, szczególnie po bezsennej nocy i wszystkich tych przeżyciach. Nawet zwykłe objęcia i słowa wsparcia, dodawały otuchy przed zupełną niewiadomą.

Bardzo ciężko jest opuszczać swój dom. Zrozumieliśmy, że nie wiadomo, czy będziemy mieli dokąd wracać. Niepewność pozbawia spokoju. Ale to nic, najważniejsze to bezpieczeństwo mego dziecka. Wczoraj dopiero zrozumiałam sens powiedzenia-życzenia: „Pokojowego wam nieba nad głową!”. Pomyślałam wówczas, że kocham mój Kijów, bo jest piękny i dumny.

Zoriana Hoszowska

Source: Nowy Kurier Galicyjski