Krótka podróż „Wasy”
Już od pierwszych dni kwietnia 1961 roku nie mówiło się w Sztokholmie o niczym innym, jak o podniesieniu z morskiego dna galeonu „Wasa”. Od chwili podjęcia decyzji upłynął rok i w miarę upływu czasu wzrastało zaciekawienie, które osiągnęło swoje apogeum pogodnego dnia, 24 kwietnia 1961 roku. Prasa spierała się o historyczną wartość tego wydarzenia a historycy dociekali powodów zatonięcia okrętu, gdy ruszał w swój dziewiczy rejs w sobotę 10 sierpnia 1628 roku.
Nagłówki popołudniówek nie informowały o niczym innym, zapominając o poważnych światowych problemach. Dwa tygodnie wcześniej, rozpoczął się w Jerozolimie proces Eichmanna; 17 kwietnia antykomuniści kubańscy wylądowali w Zatoce Świń, by wzniecić powstanie przeciwko Castro, a 12 kwietnia Gagarin jako pierwszy człowiek przebywał w kosmosie.
Nic jednak nie mogło zakłócić tak długo oczekiwanej chwili, bo oto po 333 latach, sztokholmianie mieli zobaczyć ciekawe znalezisko – flagowy okręt „Wasa”, który zatonął nieuszkodzony z całym wyposażeniem. Warto prześledzić historię okrętu na tle dziejów szwedzko-polskich.
Od Gustawa II Adolfa…
Wnuk króla Gustawa Wazy – Zygmunt III był królem Szwecji od 1592 roku, lecz jako żarliwy, a nawet fanatyczny katolik był niepopularny. Między innymi dlatego, w 1599 roku utracił koronę szwedzką na rzecz swego stryja Karola IX Sudermańskiego, po którym na szwedzkim tronie zasiadł jego syn – Gustaw II Adolf.
Ten już od najmłodszych lat był przygotowywany do roli władcy; wykształcony, znał sześć języków w tym polski, a ponad wszystko okazał się wielkim reformatorem ówczesnej armii szwedzkiej. To właśnie dzięki niemu udoskonalono artylerię fortyfikacyjną i morską oraz zreorganizowano piechotę. Szwecja liczyła w tych czasach ok. 2,5 miliona mieszkańców, i dzięki temu, że chłopi byli zobowiązani do służby wojskowej, mogła wystawić liczną armię.
Gustaw II Adolf zwany „Lwem Północy” prowadził, zaczęte wcześniej trzy wojny – z Polską, Danią i Rosją. Z Polską utrzymał rozejm do 1620 roku, lecz gdy Zygmunt III Waza odrzucił pokojowe propozycje i zajęty był wojną z Turcją, w czasie dziewięciu lat ekspansji Szwedzi zdobyli Inflanty, Kurlandię i część Litwy. W 1626 Rzeczpospolita straciła Malbork i Elbląg a 28 listopada 1627 rozegrała się bitwa morska pod Oliwą. Dopiero rozejm w Altmarku (Starym Targu) w roku 1629 zahamował postępy wojsk szwedzkich w Polsce, kończąc tym samym polski okres wojny trzydziestoletniej.
Gustaw II Adolf zagrożony ambicjami Habsburgów co do panowania na Bałtyku, chcąc uniknąć losu Danii zaatakowanej przez nich, interweniował w Niemczech i tam zginął w zwycięskiej bitwie pod Lutzen w 1632 roku. W zbrojowni sztokholmskiego zamku można oglądać jego zakrwawione ubranie jak i wypchanego konia na którym poniósł śmierć.
Król Szwecji Gustaw II Adolf, wraz z koroną i licznymi wojennymi kłopotami otrzymał dużą, lecz przestarzałą flotę morską. Już w 1616 roku musiano wynajmować okręty za granicą, by utrzymać pozycję Szwecji na Bałtyku. Najczęściej korzystano z jednostek holenderskich i to tylko handlowych, które chociaż kosztowały dużo, należało w Szwecji uzbroić w działa.
Rozbudowa floty bałtyckiej
W 1620 roku powstała w Sztokholmie nowoczesna jak na tamte czasy stocznia. Położona w pobliżu zamku a więc niemal w środku miasta na wyspie Blasieholmen, która w dzisiejszych czasach stała się półwyspem z Muzeum Narodowym. Stocznia mieściła się mniej więcej na tyłach dzisiejszego Grand Hotelu i zatrudniała na stałe ponad 300 robotników – kowali, cieśli, szkutników i żaglomistrzów. Przez długie lata głównym konstruktorem był Henrik Hybertsson de Groot z Holandii, która obok Anglii dysponowała najlepszymi fachowcami w konstruowaniu i budowaniu okrętów wojennych.
Do 1625 roku zbudowano 25 nowych jednostek i w rok po bitwie pod Oliwą szwedzka flota składała się z 8 dużych, 21 średnich i 29 małych okrętów.
Okręt „Wasa” miał być najnowocześniejszym z posiadanych przez flotę, chociaż nie największym, bo takim był galeon „Äpplet” (Jabłko). Okręt tej wielkości i klasy budowano wówczas przez dwa lata i w stoczni zatrudniano wtedy robotników sezonowych. „Wasa” był niezwykle kosztowną konstrukcją typu holenderskiego i we flocie miał służyć jako okręt flagowy.
Na lądzie zbudowano dębowy kadłub długości 62 metrów, a w najszerszym miejscu mający około 12 metrów. Gdy sprawdzono, że jest szczelny, zwodowano go, kończąc budowę na wodzie. Sam kadłub ważył 1300 ton, nie licząc wyposażenia i dekoracji, a musiał przecież udźwignąć ludzi, balast, wyposażenie, ok. 100 ton dział i amunicji, maszty z 1200 m2 żagli oraz setki kilogramów takielunku. Wysoka na 20 metrów rufa, pokryta była rzeźbami i bogatymi heraldycznymi dekoracjami. „Wasa” miał być nie tylko pływającą fortecą, ale i dziełem sztuki. Od stępki do topu najwyższego z masztów mierzył 50 m, a po wyposażeniu miał blisko 5 m zanurzenia.
Kłopoty z uzbrojeniem
Zimą 1627/28 „Wasa” był gotów. Czekano tylko na ważną decyzję dotyczącą uzbrojenia, bowiem to właśnie artyleria była ulubioną dziedziną wojskowości samego króla. Jego decyzją postanowiono uzbroić okręt bardzo silnie, gdyż miał służyć w planowanej wyprawie blokady Gdańska.
Z dokumentów archiwalnych wynika, że admiralicja nie mogła zdecydować się, w jakie działa uzbroić „Wasę”. W sierpniu 1626 roku planowano, że okręt udźwignie 72 działa 24-ro funtowe, a w rok później ustalono ich liczbę na 60. Wreszcie w 1628 roku uzbrojono go w 48 dział na czterokołowych wózkach-lawetach jako uzbrojenie główne.
Z takich armat można było strzelać na odległość 1500 metrów, a prowadzić skuteczny ogień na 700–800 metrów. Nie było żadnych skomplikowanych przyrządów celowniczych i kanonierzy strzelali kierując się doświadczeniem i raczej „na wyczucie”. Było to bardzo skomplikowane, o czym świadczy fakt, że rozkaz do ładowania dział składał się z 66-ciu szybkich, następujących po sobie komend. Przy dużej dyscyplinie i wprawie, z takich dział o kalibrze zbliżonym do 25 cm, można było wystrzelić 8–10 razy na godzinę. Dodatkowym utrudnieniem była zróżnicowana amunicja, w zależności od odległości i celu.
Wszystkie działa, ważące 72 tony, umieszczono na dwóch pokładach artyleryjskich, co dziwi dzisiejszych historyków. Nie praktykowano wówczas rozmieszczania dział o jednakowym ciężarze na obydwu poziomach ze względu na stateczność jednostki. Najczęściej na dolnym poziomie stały działa najcięższe czyli artyleria główna, a im wyżej tym lżejsze. Prawdopodobnie, część swojej artylerii miał „Wasa” zostawić na świeżo zdobytym lądzie, a po powrocie do Sztokholmu zostać dozbrojonym. Ale to tylko domysły. Oprócz dużych armat okręt miał kilkanaście mniejszych i w sumie było ich 64.
Na początku lipca 1628 roku okręt odholowano pod nieistniejący dziś zamek Tre Kronor, gdzie ładowano prowiant i amunicję. Kapitanem został mianowany Söfring Hansson, a załogę stanowiło około 160 ludzi. Wiadomo, że okręt mógł zabrać dodatkowo 150–200 żołnierzy piechoty.
Katastrofa
W sobotę 10 sierpnia 1628 roku urzędnicy admiralicji i dworu oraz licznie zgromadzeni mieszkańcy Sztokholmu żegnali „Wasę” szykującego się do dziewiczego rejsu. Poza załogą było na pokładzie około 200 cywilnych osób, które miały wysiąść w twierdzy Waxholm, gdzie zaokrętować miano żołnierzy. Były to rodziny żeglarzy, towarzyszące zwyczajowo i za zgodą władz przy wyjściu na długą wyprawę. Król w tym czasie był w Polsce.
Gotowy do dalekiego i bojowego rejsu, odświętnie udekorowany okręt odholowano w kierunku dzisiejszej Śluzy, gdzie Bałtyk łączy się z jeziorem Mälaren i postawiono mniej więcej 500 m2 żagli. Wiatr był słaby lecz „Wasa” uzyskał sterowność i kiedy był pod skałą Söder, nagły podmuch przechylił okręt na lewą burtę. W ostatniej chwili zdołano wyrównać kurs, zredukowano żagle i galeon majestatycznie skierował się wzdłuż brzegu ku wyjściu na Bałtyk.
Następny podmuch wiatru znów przechylił okręt głęboko na lewą burtę tak mocno, że woda wdarła się do niego przez paradnie otwarte klapy najniższego pokładu artyleryjskiego. Maszty okrętu już nie wróciły do pionu, gdyż wnętrze okrętu szybko wypełniło się wodą. Stało się to nagle i właściwie bez zasadniczego powodu. Można jedynie wyobrazić sobie panikę na pokładzie i rozpacz dostojników obserwujących tragedię z brzegu.
Nic nie mogło już uratować „Wasy”. Szedł na dno przy pięknej pogodzie, w bulgocie wody i syku wypieranego zeń powietrza, pod żaglami i we flagowej paradnej gali. Zatonął na oczach setek ludzi niedaleko wyspy Beckholmen na głębokości 32 metrów. W katastrofie zginęło 50 osób.
Sąd i próby wydobycia „Wasy”
Śledztwo i sąd nad kapitanem i budowniczymi nie trwały długo, bo zmieniany projekt statku został przecież zatwierdzony przez króla i radę admiralicji. Konstruktor Hybertson zmarł na rok przed wodowaniem i uniknął wstydu, bo żadnego błędu konstrukcyjnego nie stwierdzono mimo, że dowód rzeczowy leżał przechylony na burtę w nieosiągalnej głębinie. Niektórzy pośród członków komisji próbowali znaleźć powód katastrofy i między innymi wymieniali dywersję Polaków.
Wiadomo również, że czas naglił i sam król wywierał naciski, by prace przyspieszono. Prawdopodobnie „Wasa” był planowany jako mniejszy i tylko o jednym pokładzie artyleryjskim. Pośpiech okazał się złym budowniczym, plany wielokrotnie zmieniano i w końcu nie zdołano zachować w nim właściwych proporcji między siłą artylerii a żeglownością. Już w czasach dzisiejszych obliczono, że 120 ton balastu należało podwoić, by okręt mógł być manewrowo sprawny.
Po licznych sporach oskarżonych uwolniono od winy, lecz w późniejszych latach, przy budowie tak wielkich jednostek korzystano najczęściej z doświadczeń angielskich czyli okrętów o szerszym kadłubie w okolicach linii wodnej.
W trzy dni po katastrofie Anglik Ian Bulmer rozpoczął pracę na podniesieniem okrętu. Do dziś nie wiadomo w jaki sposób, lecz w krótkim czasie z pomocą dzwonu nurkowego i podobnych prymitywnych urządzeń, zdołał postawić okręt na stępce, co znacznie ułatwiło wydobycie go po przeszło trzech stuleciach.
Niedługo po katastrofie ścięto niewątpliwie wystające z wody jak wyrzut sumienia maszty, jako przeszkadzające w żegludze. Dopiero w latach 1664/5 dwaj Szwedzi: Hans Albrecht von Treileben i Andreas Peckell za pomocą dzwonu nurkowego wydobyli 53 działa, które sprzedano do Lubeki.
Bez wątpienia byli jeszcze i inni śmiałkowie próbujący odzyskać okręt i zostawione w nim mienie, lecz poza poważnym uszkodzeniem pokładu niczego nie zdziałali.
…do Gustawa VI Adolfa
Z czasem o zatopionym „Wasie” zapomniano aż do 1920 roku, kiedy szwedzki historyk natknął się na jakieś dokumenty opisujące tragedię sprzed trzech wieków. Dopiero jednak w 1956 roku archeolog Anders Franzen przypomniał na dobre historię „Wasy”, odkrywając w środku miasta na dnie morskim wielki i regularny obiekt. Kiedy sonda mechaniczna wyniosła na powierzchnię próbkę materiału, czyli czarnego dębu, było oczywistym, że znaleziono poszukiwany wrak.
Dwa lata później wydobyto trzy armaty z brązu, przygotowując jednocześnie szeroko zakrojoną i drobiazgową akcję podniesienia „Wasy”. Patronat nad nią objął sam król Szwecji Gustaw VI Adolf – prywatnie archeolog.
24 kwietnia 1961 r. o godz. 9:30 „Wasa” przerwał gładź wody. System dźwigów postawił okręt na specjalnie skonstruowanym pontonie i został odholowany do doku przy wyspie Beckholmen. Tymczasem kończono budowanie prowizorycznego muzeum w pobliżu Tivoli, naukowcy i historycy dokonywali wstępnych oględzin „Wasy”, a nurkowie przeszukiwali dno w pobliżu miejsca katastrofy.
23 listopada cenne znalezisko wprowadzono do hali ekspozycyjnej i już 17 lutego 1962 roku pierwsi goście mogli przestąpić progi Muzeum „Wasy”. Przez cały czas od chwili wydobycia wraku czuwały ekipy konserwatorów zraszając drewno kadłuba i kilkanaście tysięcy szczegółów konstrukcyjnych substancjami zapobiegającymi zepsuciu i wysuszeniu. We wraku znaleziono 12 tysięcy przedmiotów z wyposażenia jak też szczątki 18 osób, w tym kobiet i dzieci.
Stary – nowy eksponat
W grudniu 1988 roku, 360 letni „Wasa” ruszył w ostatnią podróż do nowego, specjalnie zaprojektowanego budynku w pobliżu Muzeum Nordyckiego. Okręt jest pomysłowo eksponowany i każdy ze zwiedzających odnosi wrażenie, jak gdyby stał przy nabrzeżu i czekał na załadunek. Widok ogromnej drewnianej budowli, zapach lin i setek metrów sześciennych drewna przywodzi na myśl wielką morską przygodę. Można go oglądać z wielu poziomów, a w kilku salach zobaczyć odtworzone wnętrza „Wasy” w naturalnej skali, gdyż na pokład nie wolno wchodzić.
Co godzinę wyświetla się film, pokazujący dawne pola bitew, inne wraki leżące na dnie Bałtyku i podnoszenie „Wasy” jako ilustracje historii okrętu. Niedawno powstała nowa wersja tego filmu, a poprzednią widziało ok. 15 milionów widzów. Najmłodsi mogą z pomocą komputerów odtworzyć bitwę pod Oliwą lub zbadać szczegóły konstrukcyjne i przekonać się o ich wadach lub zaletach.
Historycy mówią, że tamta katastrofa była wielkim kosztownym i politycznym skandalem. Gdyby ją porównać z dzisiejszymi możliwościami Szwecji, równałaby się katastrofie stu najnowocześniejszych myśliwców serii Jas.
24 kwietnia 1996 roku o godz. 9:30, w 35. rocznicę wydobycia „Wasy”, wystrzelono na wiwat z 24-funtowego działa, które kiedyś było na wyposażeniu okrętu. Dzień ten, na pamiątkę tego światowej rangi wydarzenia archeologicznego, ma zostać Dniem „Wasy”.
Dociekliwi obliczyli, że w czasie swojej długiej kariery, od chwili zwodowania do ostatniej trzystumetrowej podróży, „Wasa” pokonał łącznie 5 700 metrów.
Tadeusz C. Urbański
Tekst ukazał się w nr 9 (421), 16 – 29 maja 2022
Source: Nowy Kurier Galicyjski