Marzec: niekończące się drogi

Udało nam się razem z rodzicami spędzić noc w miasteczku na południe od Kijowa. Znaleźliśmy znajomego rodziny, który wywiózł żonę z dziećmi za granicę i jak tysiące innych mężczyzn wrócił do domu. Na stole trzyma pistolet: „Orki przyjdą – będę się bronić”.

W końcu udało mi się wziąć normalny prysznic. Co za luksus – gorący prysznic!

Następnego ranka udaje mi się zatankować pod miastem dwadzieścia litrów paliwa. Dalej jedziemy drugorzędnymi, często bardzo złymi drogami. W każdej wiosce są już prowizoryczne punkty kontrolne, w których sprawdzają nas miejscowi, często nieuzbrojeni lub ze strzelbami myśliwskimi. Niemal za każdym razem pokazujemy paszporty mówiąc: „Zabieram rodziców z Kijowa do obwodu chmielnickiego”. Niektórzy pytają, dokąd dokładnie w obwodzie chmielnickim, jaki jest adres. Ci ludzie nie mają oficjalnego prawa do zatrzymywania nas, ale słysząc, że wrogie grupy DRG (dywersantów) są w całej Ukrainie, za każdym razem cierpliwie udzielam wyczerpujących odpowiedzi wszystkim, którzy o nie proszą. Jedziemy tymi samymi drogami, co tamtego okropnego pierwszego dnia, kilka tygodni temu.

Paliwo znowu prawie do zera. Przed nami kolejne 35 kilometrów i już jest ciemno, niedługo godzina policyjna. Żona mówi przez telefon, że ktoś po nas wyjdzie. Na ostatnich kroplach benzyny docieramy do miejsca, w którym czeka moja żona z naszą kotką. Czuję się, jakbym nie widział ich od zawsze, chociaż minął dzień, odkąd pożegnaliśmy się na peronie dworca.

Kilka dni mija w mniej stresującej atmosferze, ale wiadomości w telefonie nie pozwalają ani na chwilę spokoju. W tym miejscu jest nieustanny kalejdoskop ludzi podróżujących ze wschodu na zachód. Masz czas, żeby kogoś poznać, zapytać o jego historię, a następnego dnia już ich nie ma… W nocy jest dość zimno i pomimo kilku koców nie mogę się ogrzać. Czuję się chory.

Jedna z kobiet tu pracujących ma mieszkanie w miasteczku kilkadziesiąt kilometrów od wsi. Uprzejmie nam je proponuje. Bezpłatnie! „Płaćcie tylko za gaz, prąd i wodę. Są dwa pokoje i trzy sofy. Wasza piątka będzie miała gdzie spać”. Nie wiemy, jak dziękować.

Przenosimy się i w końcu mogę chorować. Ale kaloryfery są tu już dobrze nagrzane, jest ciepła woda, działają apteki. Życie w mieście toczy się jak w czasie pokoju. Tylko od czasu do czasu alarmy lotnicze przypominają o wojnie. Moi rodzice (i najwyraźniej, nikt w mieście) nie schodzą do schronów, a ja modlę się, gdy wyją syreny.

Leżeć pod ciepłym kocem, na wygodnym łóżku, obok żony – to niesamowite szczęście. Ale wciąż czuję się winny, że mam taki komfort, gdy ludzie na południu, wschodzie i północy, pod potężnymi eksplozjami siedzą w piwnicach, dzieląc się być może ostatnim kawałkiem chleba, śpiąc w schronach i giną pod bombami… Nie mam prawa na luksusy! Pewnego dnia rejestruję się w miejskim urzędzie meldunkowym, jako ochotnik. Kolejka ludzi z różnych regionów. Moje dane są zapisane. Proszą zawiadomić, jeśli gdzieś wyjadę.

Mój dobry przyjaciel i kolega, polski dziennikarz z rozgłośni radiowej (jestem już oficjalnie ich korespondentem), pojechał z pomocą przez Lwów do Kijowa na kilka dni. Już tam jest, a ja po wyzdrowieniu postanawiam też udać się do Kijowa. Przynajmniej będę tam w moim mieście, z sąsiadami, będę mógł komuś pomóc, dawać raporty.

Tym samym nocnym pociągiem znów jadę do Kijowa. W wagonie jest już więcej osób. Nie ma takiego strachu, który mi towarzyszył za pierwszym razem w tej w zimnej i czarnej przestrzeni. Jest tylko niepokój. Wciąż podają, że wróg próbuje otoczyć Kijów, na miasto spadają kolejne pociski. Podobno nad Podolem została zestrzelona rakieta, są zniszczenia.

fot. Dmytro Antoniuk

Marzec, Kijów: niepokojąca pustka

Następnego ranka, już na dworcu w Kijowie łapię się na myśli, że paradoksalnie czuję się tutaj spokojniej, czuję się na swoim miejscu. Pod McDonaldem (kilka lat temu pojawiła się informacja, że jest trzeci na świecie pod względem zysku) czeka na mnie mój polski kolega i przyjaciel. Wymieniamy mocny uścisk i żartujemy, że moskale nie będą już mogli zjeść BigMac-ów. Andrzej, którego nie znam, jest z nami w samochodzie. Jest naszym kierowcą i ochroniarzem. Wydaje się promieniować spokojem i siłą. Samochód jest zawalony wieloma paczkami, na których leży kask i ciężka kamizelka kuloodporna. W razie potrzeby należy nią zasłonić okno

Jedziemy od razu do mojego domu. Na alei, która zawsze była zatłoczona – pojedyncze samochody i wiele punktów kontrolnych. Stoją już na nich dobrze uzbrojeni policjanci i obrona terytorialna. Znów mijamy miejsce na Berestejskiej, gdzie na początku inwazji zniszczono KAMAZa i kilka samochodów dywersantów. Leżą dookoła wsród spalonych gruzów, a w asfalcie – wyrwy po wybuchach. Kiedyś, jako dziecko często jeździłem w tym miejscu na rowerze…

Ogarnia mnie ostre uczucie, kiedy w końcu wchodzimy do mojego mieszkania. Teraz dopiero zauważam, w jakim pośpiechu uciekaliśmy. Na podłodze leży pielucha szczeniaka, którego z córką znaleźliśmy w przeddzień ataku orków; w pokoju dziecięcym oraz w sypialni – rozłożone łóżka, w kuchni – nieumyte naczynia. Ale wszystko działa: jest ogrzewanie, prąd, ciepła woda (co za szczęście wziąć prysznic w domu!). Nawet Internet, za który zapłaciłem dzień wcześniej razem z innymi niezbędnymi opłatami. Podczas gdy Andrij myje się i zakleja okna na krzyż taśmą, mój przyjaciel i ja relacjonujemy na żywo. W tej chwili wyraźnie słychać eksplozje, a nawet strzały za oknem. To bardzo niepokojące. Stosunkowo blisko stąd są Bucza i Irpień, o zniszczeniach w nich krzyczą wszystkie wiadomości.

Wyrzucam z lodówki zepsutą zupę, trochę nabiału, spleśniały chleb. Ale dwa batony wykwintnej kiełbasy, którą kupiliśmy z żoną w prezencie znajomym na początku lutego w Barcelonie, nadal nadają się do użytku, więc zabieram je ze sobą. Biorę kilka rzeczy dla żony i dla siebie, kilka najdroższych mi książek, nawet stary przenośny odtwarzacz CD i specjalne wydanie albumu „Benefit” Jethro Thulla, którego nie zdążyłem posłuchać. Wydaje się, że kwiaty też mnie się doczekały, więc obficie je podlewałam, mówiąc, żeby poczekały jeszcze trochę dłużej. Zabieram ikony i dwie paczki moich książek, których prezentacje zaplanowane były akurat na koniec lutego – początek marca. Słyszę, jak Andrij mówi na balkonie, że widział ślad wrogiej rakiety zastrzelonej w pobliżu mojego domu. Lepiej stąd wyjeżdżać. Opuszczamy moje mieszkanie. Byłem w domu niecałe dwie godziny.

Jesteśmy już w innej dzielnicy Kijowa. Zbieramy rzeczy w mieszkaniu koleżanki mojego polskiego kolegi dla niej i jej dzieci, które również wyjechały pierwszego dnia, nie zabierając prawie nic poza paszportami i pieniędzmi. W kuchni z apetytem jem persymonę, która cudem okazała się jeszcze dobra. Póki jesteśmy w tym mieszkaniu, słychać alarm lotniczy, ale nadal zbieramy rzeczy, wsłuchując się w głosy ulicy – czy samolot czasami nie leci.

Nocujemy na bazie wojskowej. Znajomości mojego polskiego przyjaciela są przydatne, ponieważ był korespondentem wojskowym podczas operacji antyterrorystycznej na wschodzie w latach 2014–2015. Wojskowi są dla nas bardzo przyjaźni, serwują w kuchni wspaniałą kolację. Jemy, rozmawiając o obecnej sytuacji. Po posiłku kładziemy się spać na podłodze i na kilku biurkach, które służą jako łóżka. Ale są materace i koce. Ciepło.

Kolejny dzień spędzamy podróżując po różnych adresach: przekazujemy coś z Polski, zabieramy coś z powrotem. Odwiedzamy kijowskie kościoły i katedrę. Biskup jest na miejscu i nie zamierza opuszczać kurii. Podczas mszy modli się ze wszystkimi w kościele, by papież Franciszek przyjechał na Ukrainę, i pomógł w zawieszeniu broni. W jednej ze świątyń nabożeństwo odbywa się w piwnicy. W tym samym czasie rozbrzmiewają syreny przeciwlotnicze. Są prawie bez przerwy. Nie chowamy się w schronach, tylko nerwowo wpatrujemy się w niebo.

fot. Dmytro Antoniuk

Na Majdanie Niepodległości robimy bezpośrednią transmisję . Oprócz nas jest jeszcze inny zespół dziennikarzy zagranicznych i wojskowi. Schodzimy do przejścia podziemnego, mając nadzieję, że dostaniemy się do metra. Stacja jest zamknięta żelaznymi, jeszcze sowieckimi bramami, które zostały zaprojektowane na wypadek wojny nuklearnej. Tutaj zawsze tętniło życie – sprzedawano kwiaty i pamiątki. Teraz jest tu bezludna, przygnębiająca pustka.

Nocujemy ponownie na „bazie”. Niekończące się rozmowy z żołnierzami. Część z nich to zawodowi szachiści, a część piecze chleb. Są to zupełnie różni ludzie.

W nocy słyszymy odległe eksplozje, ale zasypiamy.

Rano, pakując rzeczy do samochodu, widzimy jakiś błysk. Za kilka sekund słyszymy potężną eksplozję i obserwujemy słup dymu unoszący się nad wieżowcami – jak się wydaje, kilometr od nas. Potem jeszcze dwie takie same eksplozje. Chowamy się za samochodami, choć wydaje mi się to kompletnie absurdalne. Ale robimy to instynktownie.

Musimy zabrać kilku starych ludzi z Kijowa do Polski i jeszcze jedną kobietę z okolic Kijowa, od bezpiecznej strony. Wyjeżdżamy o szóstej rano, ale na punkcie kontrolnym mężczyzna z karabinem maszynowym pyta: „Nie chcecie nam czegoś powiedzieć? Na przykład hasło?”. Okazuje się, że zupełnie zapomnieliśmy, że godzina policyjna zaczyna się od siódmej. Spokojnie proszą nas, abyśmy po prostu stali obok i czekali na pozwolenie na początek ruchu. I tak robimy. A za jakiś czas zabieramy naszych pasażerów i jeszcze jeden samochód, którym wiozę tych starszych, przestraszonych ludzi.

Znowu opuszczamy mój Kijów.

Dmytro Antoniuk

Source: Nowy Kurier Galicyjski