Wielu uchodźców, którzy nadal przebywają do Lwowa, przyjmowani są również w parafiach i klasztorach archidiecezji lwowskiej. Mieszkają tam przeważnie kobiety z dziećmi.
– Ciągle trwa wojna w Ukrainie – mówi arcybiskup Mieczysław Mokrzycki, metropolita lwowski. – My tutaj na zachodniej Ukrainie, we Lwowie nie odczuwamy takich skutków wojny, przez ostrzeliwanie czy bombardowanie. Ale tymi skutkami dla nas są ludzie, uchodźcy, którzy ciągle tutaj napływają. Staramy się ich przyjąć jak najserdeczniej, najgościnniej, zwłaszcza po tych trudnych przeżyciach. Po tych traumach, których doznali w swoich miastach, w swoich miejscowościach przez ostrzeliwanie, przez bombardowanie, przez te ciągłe alarmy. Są często bardzo wykończeni, bo musieli pokonać daleką drogę, ponad tysiąc kilometrów, nie raz przez dwadzieścia pięć do trzydziestu godzin. Zatrzymują się oni u nas przez dwa-trzy dni, a potem udają się w nieznaną podróż do Polski czy dalej do Europy. Są też tacy, którzy pragną tutaj pozostać, zostać z nami, zatrzymać się na dłużej, z nadzieją, że kiedyś powrócą jak najszybciej do swoich domów.
Na terenie archidiecezji lwowskiej mamy sześć przejść granicznych i tutaj bardzo angażują się nasi parafie, nasi ośrodki duszpasterskie w przyjmowaniu uchodźców. Nie tylko pod swój dach. Także, kiedy były te fale na przejściach granicznych, nasi wierni organizowali posiłki, ciepłe napoje, aby ci ludzie stojący nieraz w kolejkach po trzy doby mogli się ogrzać.
W ośrodku duszpasterskim w Brzuchowicach mamy ciągle od 400 do 450 uchodźców. Na to jesteśmy przygotowani, ponieważ ten ośrodek jest duży. Gościliśmy tam zjazdy młodzieży. Dzięki też temu, że jest dobra organizacja, że angażują się wolontariuszy, Rycerzy Kolumba, nawet ksiądz z cerkwi prawosławnej razem ze swoją rodziną. Przyjeżdżają także przedstawiciele Czerwonego Krzyża, jest z nimi bardzo dobra współpraca. Ostatnio każdego dnia z tego ośrodka wyjeżdżało 3-4 autokary, które przewoziły ludzi na drugą stronę granicy, do Polski.
Przyjmowani są ci ludzie również w licznych naszych parafiach lwowskich – św. Antoniego, na Sichowie w parafii św. Michała Archanioła, na Zboiskach czy w Rzęsnej. Również w Brzuchowicach ojcowie pallotyni w swoim ośrodku przyjmują dość dużo uchodźców. Parafia św. Jana Pawła II przyjmuje także ponad sto osób. Nawet przy katedrze, gdzie nie mamy takich dużych pomieszczeń, Fundacja „Dajmy nadzieję” udostępniła swoje pomieszczenia.
A takim wyjątkowym miejscem dla uchodźców jest klasztor sióstr benedyktynek pod Lwowem, w Sołonce. Siostry otwarły swój klasztor, mimo że jest to klasztor klauzurowy, i przyjęły uchodźców z dalekich miejsc – najczęściej z Zaporoża, z Charkowa. U sióstr codziennie przebywa około 140 osób. Jesteśmy bardzo wdzięczni siostrom za to. Siostry również są szczęśliwe, że mogą także i w ten sposób służyć Kościołowi i potrzebującym.
Jesteśmy bardzo wdzięczni naszym rodakom, przede wszystkim Kościołowi w Polsce, i nie tylko. Bo my tutaj zabezpieczamy naszym ludziom i uchodźcom, można powiedzieć, wszystko. Nie tylko dach nad głową. Nie tylko pomieszczenia, ale dajemy im posiłki, możliwość wymycia się, wyprania swoich rzeczy. A to możemy robić dzięki pomocy charytatywnej, humanitarnej, którą przywozimy z Polski, bo w Polsce jest wielki, duży odzew. Ta pomoc płynie właśnie od naszych rodaków. Dzięki ich życzliwości możemy w dalszym ciągu działać i jesteśmy im za to bardzo wdzięczni. Ta pomoc humanitarna płynie od Caritasu poszczególnych diecezji, od Rycerzy Kolumba, od innych organizacji. Bardzo zaangażowana w organizację pomocy humanitarnej jest Fundacja Semper Fidelis z siedzibą w Łańcucie. Oni wynajmują także wiele pomieszczeń, aby tę pomoc gromadzić, skąd potem jest ona przywożona do Lwowa, a następnie my razem z Caritasem, z Rycerzami Kolumba przekazujemy do innych diecezji – do Charkowa, do Zaporoża, do Odessy, do Kijowa – podsumował arcybiskup Mokrzycki.
Od początku wojny prawie 2 tys. uchodźców przyjęła lwowska parafia św. Jana Pawła II.
– Pierwszego dnia wojny był już telefon, że ktoś ma przybyć – mówi ks. Grzegorz Draus, proboszcz parafii św. Jana Pawła II we Lwowie. – Drugiego dnia rano zadzwonili ze służb miejskich socjalnych czy przyjmiemy kilku uchodźców. Tak – powiedziałem. Później myślę, gdzie i jak. Wydaliśmy wszystkie pieniądze, który mieliśmy, na pierwsze produkty żywnościowe. Później zjawiły się kolejne osoby i w ten sposób doszło do tego, że zostały zajęte dosłownie wszystkie pomieszczenia wraz z moim byłym mieszkaniem. Przede wszystkim kobiety i dzieci, które przybywają z bombardowanych miejscowości. Każdorazowo przybywa koło dwustu osób. Niektórzy na jeden dzień, ale są też tacy, którzy są już kilkanaście dni i chcą tutaj doczekać końca wojny. Przez nasz Dom przez ten cały miesiąc nieszczęsnej wojny przeszło około dwóch tysięcy osób. Proponujemy im nie tylko miejsce do spania i wyżywienie, ale także program duchowy. Również prawosławni codziennie prowadzą spotkania, nabożeństwa i sprawują sakramenty. Są też zajęcia teatralne, muzyczne, plastyczne, dzieci chodzą na konie na położony niedaleko hipodrom. Wieczorem można oglądnąć film na dużym ekranie. Dla dzieci są też takie małe przedszkole. Po co to wszystko? Ludzie, których spotykamy o trzeciej w nocy na dworcu, nie znając nas płaczą, opowiadają jak żyło się przez kilka tygodni w nieogrzanych pomieszczeniach, jak się żyło przez dziesięć dni w piwnicy kobiecie ciężarnej. Po długiej niebezpiecznej podróży potrzebują pewnego odreagowania, potrzebują aby trauma wojny nie trwała w nich. Aby jak najszybciej dano dawkę innych, dobrych emocji i żeby wojna nie trwała w nich przez lata. Chcemy dać tym ludziom wszystko i służyć im jak Chrystusowi.
– Jestem z Charkowa – mówi Marina. – Wyjechałam dlatego, że zaczęły się straszne ostrzeliwania, które burzą domy. Mój ojciec wczoraj trafił pod ostrzał. Jestem tu z mężem i babcią, jestem w ciąży – będzie dziewczynka. Spodziewamy się na lepsze. We Lwowie nas dobrze przyjęto. Dziękuję za to bardzo. Karmią, ciepło, przytulnie. Chcę do domu, ale dokąd mam wracać?
Otworzył drzwi dla uchodźców także klasztor klauzurowy sióstr benedyktynek w podlwowskiej wsi Sołonka.
– My w tym klasztorze mieszkamy od roku – mówi siostra Bernadetta, przełożona wspólnoty benedyktynek w Sołonce koło Lwowa. – Akurat w uroczystość św. Józefa świętowałyśmy pierwszą rocznice poświęcenia i naszego przebywania tu w archidiecezji lwowskiej. Jesteśmy klauzurowym klasztorem, w którym charyzmatem jest przede wszystkim modlitwa w samotności i modlitwa we wspólnocie. Jak przyjechałyśmy do Lwowa, przez cały ten czas odczytujemy, jaka jest nasza misja służenia tu ludziom, bo każda nasza wspólnota benedyktyńska ma wykonywać taką pracę. Oprócz modlitwy i życia wspólnotowego pod regułą mamy wykonywać taką pracę, która jest potrzebna dla ludzi, mieszkających w tej okolicy.
Teraz, kiedy zaczęła się wojna, to chyba we wszystkich klasztorach wszystkie my złączyły się w jednym służeniu ludziom, którzy potrzebują teraz najbardziej takiej opieki. I chociaż jesteśmy klauzurowym klasztorem, klauzurową wspólnota, zdecydowaliśmy na pomaganie uchodźcom razem z braćmi i siostrami – bo nasza wspólnota tutaj jest wyjątkowa – bracia benedyktyni pomagają nam tworzyć tę nową naszą fundację. Nasz klasztor też otworzył drzwi. Otworzona jest klauzura, a mieliśmy takie ograniczenia w klasztorze, gdzie nie mieli dostępu ludzie. Natomiast teraz tu mieszkają ludzi, którzy uciekają od wojny, którzy już utracili swoje domy. Zamieszkują u nas w klasztorze. Najważniejszym jest teraz pomóc tym ludziom odnaleźć się. Ludzie, którzy do nas przyjeżdżali jeszcze przed wojną, doświadczali, że jest to miejsce szczególne w Kościele. Jest to miejsce, gdzie ludzie, którzy teraz doświadczyli całego koszmaru wojny, przebywając tu u nas odczuwają wyraźnie pokój. Zapraszamy ich też do naszej modlitwy, do uczestniczenia w Eucharystii, nawet jeżeli są ludźmi niewierzącymi, ale każdy odczuwa jakoś taką potrzebę wycieszenia i przebywania na modlitwie nawet nie umiejąc się modlić. I doświadczają, że odnajdują taki pokój. I odnawiają się po tych wszystkich doświadczeniach wojny. Przeżywamy razem z tymi ludźmi, o wojnie wiemy z ich twarzy, z ich oczu, z ich opowieści. Wojna jest straszna.
Nasza wspólnota powstała jako odnoga wspólnoty benedyktyńskiej w Żytomierzu. A teraz już trzy tygodnie jak siostry nasze, które pozostawały w Żytomierzu, dołączyły do nas. Są też uchodźczyniami. Siostry też doświadczyły w Żytomierzu strachu, niepewności. Matka Przełożona nasza mówiła, że cały rytm życia mniszego regulował sygnał syreny – podzieliła się siostra Bernadetta.
Większość uchodźców w tym klasztorze pochodzi z Charkowa.
– Przyjechaliśmy z Charkowa – mówi Ania. – Mój mąż ma na imię Nariman i mamy dwoje dzieci. Alisa ma siedem lat, a Nikol jeszcze malutka. Gdy zaczęła się wojna, jeszcze nie skończyła dwóch tygodni. Nie planowaliśmy wyjeżdżać z Charkowa, ale w nasz dom trafiło trzy pociski i zaczął płonąć. Uciekliśmy ze swego domu. Z początku zamieszkaliśmy u przyjaciół, potem wsiedliśmy do pociągu do Lwowa. W internecie pisano, że będzie gdzie mieszkać, ale kiedy przyjechaliśmy do Lwowa, zrozumieliśmy, że bardzo dużo przesiedleńców do Lwowa przyjechało. Byliśmy rozczarowani, bo w tym dniu było bardzo zimno. Podeszły do nas siostry i prawdziwie uratowały. Przywiozły nas tu do klasztoru. Tu ciepło, czysto, nakarmiły nas i wszystko dla dziecka zabezpieczyły. Jesteśmy bardzo wdzięczni siostrom.
– Jechaliśmy długo – mówi Nariman. – Trzykrotnie pociąg się zatrzymywał i były wyłączane wszystkie światła przez alarm powietrzny. Staliśmy nawet trzy godziny.
– Do Lwowa dojechały też moja matka i przyjaciółka – dodaje Ania. – Ale one już wyjechały za granicę. A my marzymy o powrocie do Charkowa i o odbudowie naszego miasta.
– Dlatego, że jesteśmy pewni, że zwyciężymy – dodaje Nariman.
W celi benedyktyńskiej zamieszkała cała rodzina z dziećmi.
– Mam na imię Olga, jestem z Charkowa. Mam troje małych dzieci, trzech synków. Najstarszy skończył pięć i pół roku, średni – trzy i pół, a najmniejszy ma rok i pięć miesięcy. Tam u siebie mieszkaliśmy w połowie naszego prywatnego domu, obok babci i dziadka. Wszystkie strzały słyszeliśmy i bardzo się stresowaliśmy. U mamy podniosło się ciśnienie, byłam jak między dwóch ogni. Było strasznie z małymi dziećmi i mamą. Nasz krewny poradził byśmy wyjechali do Lwowa, że tam pomogą. Jego żona jest katoliczką. Wolontariusze przekazywali nas z rąk do rąk. Pociąg ewakuacyjny do Lwowa – to szybki pociąg z miejscami siedzącymi. Było bardzo tłumnie, jechaliśmy 17 godzin. Pod Kijowem światło było wyłączane, bo tam były ostrzały. Pod Połtawą dużo ludzi chciało wsiąść do pociągu, ale już nie było miejsca – na trzech miejscach siedziało po 5-6 osób. Dzieci trzymaliśmy na rękach i od czasu do czasu zamienialiśmy się. We Lwowie na dworcu nas spotkał mężczyzna i przywiózł tu, do klasztoru, gdzie jesteśmy już od dwóch i pół tygodnia. Strach jechać za granicę, dlatego że dzieci są bardzo małe. A tu się mówi po swojemu, można się dogadać, by lekarz dziecko oglądnął, do apteki z kimś zjeździć. Tu nadzwyczajnie traktują dzieci. Pieluszki, wilgotne chusteczki – wszystko nam dają, jest też jedzenie dla dzieci. Chcemy do domu, ale to co się dzieje z naszym miastem – to jest straszne. Charków był miastem europejskim i to straszne, co z niego zrobiono. Czekamy aż wojna się skończy, wrócimy do domu, odbudujemy nasze miasto.
Konstanty Czawaga
Source: Nowy Kurier Galicyjski