„Alaverdi” od Hniatiuka
Piosenka „Dwa kolory” dawno stała się narodowym hitem. Jako pierwszy wykonał ją Dmytro Hnatiuk, Artysta ludowy ZSRR, Bohater Ukrainy, laureat premii im. T. Szewczenki. W jego dorobku są też takie przeboje, jak „Mój Kijowie”, „Mariczka”, „Matko moja kochana”. Szczyt popularności artysty przypada na lata 1960., gdy wiele podróżował z koncertami. W czasie jednego z takich tournée zawitał również na Przykarpacie. Jak spotykano kijowską gwiazdę, wspomina były pierwszy sekretarz miejskiego komitetu partii Jarosław Fedorczuk w powieści autobiograficznej „Wołynianin”.
W tym czasie Fedorczuk był zastępcą dyrektora przedsiębiorstwa wydobycia nafty w miejscowości Pniów koło Nadwórnej. Utarła się tradycja, że artystów tej rangi zazwyczaj spotykał kierownik któregoś z wiodących przedsiębiorstw regionu. On opłacał pobyt artysty i wszystkie wydatki w restauracjach. Za to partyjni bonzowie łaskawie nazywali go „gospodarzem”. Tym razem ta funkcja, pod nieobecność dyrektora, przypadła Fedorczukowi.
Piosenkarza podejmowano w restauracji „Huculszczyzna” w Jaremczu. Gospodarz zorganizował wszystko na najwyższym poziomie: regionalna muzyka, wystawne huculskie potrawy, bateria butelek o różnych kalibrach i zawartościach. Rozczulony przyjęciem artysta zaprosił wszystkich obecnych na drugi dzień na obiad we Frankiwsku – takie swego rodzaju „alaverdi” artysty.
I faktycznie obiad miał miejsce. Wprawdzie we wspomnieniach nie było mowy, w której restauracji, ale w latach 1960. w mieście były tylko dwie, które mogły sprostać tym wymaganiom – „Kijów” i „Dniestr”. Pod koniec zabawy artysta nie zachował się jako gentelmen. Jak stwierdzili partyjniacy – okazał się skąpcem. Gdy przyniesiono mu rachunek, gwiazdor zaczął macać się po kieszeniach, robiąc wrażenie, że zapomniał portfela. I znów Fedorczuk musiał za wszystko zapłacić.
Bombay
Budynek przy ul. Strzelców Siczowych 24 znany jest dziś ze swej pizzerii „Tip-Top”. Jednak starsi mieszkańcy nazywają nadal go „Bombay”. Jest to miasto w Indii, które w 1995 r. zostało przemianowane na Mumbay. Krajoznawca Mychajło Hołowaty pisał, że swoją nazwę budynek otrzymał dzięki wschodniemu zdobnictwu – dekoracyjnym kolumnom, ażurowemu fryzowi i półokrągłym oknom.
Ale istnieje też inna wersja jego „indyjskiej” nazwy. Inżynier Bogdan Kudłak twierdzi, że nazwa ta powstała w latach 1960. Wówczas działała tam stołówka, którą szczególnie upodobała sobie młodzież studencka. Dzięki dostępnym cenom zawsze było tam pełno ludzi – jak w Indiach. Głównym atutem jadłodajni było to, że można było tam przynosić własny alkohol. Studenci oddawali przewagę tanim winom – „Słońca dar”, „Białe mocne” (nazywane też „Biłomicyn”) lub „Portvein-777” („Trzy siekierki”). Rozlewane były do flaszek po 0,7 l, nazywanymi z powodu kształtu „faustpatron” lub „bomba”. Stąd wzięło się popularne określenie – „Bomba na trzech”. Ponieważ w jadłodajni często używano „bomb” stąd też pochodziła nazwa „Bombay”.
Pierwsza chruszczowka
Pierwsze bloki mieszkalne, budowane w okresie panowania Nikity Chruszczowa, nazywano „chruszczowkami”. We Frankiwsku pierwszy taki blok powstał przy ul. Moskiewskiej (ob. Belwederskiej) 47 w 1960 r. Mieszkania w nim otrzymali pracownicy milicji. W tym uroczystym dniu, po oficjalnym przemówieniu generała milicji, mieszkańcom rozdano klucze i wszyscy ruszyli do swych mieszkań na parapetówę.
Na rano wybuchła katastrofa – wszystkie toalety na trzech piętrach okazały się zatkane. Wezwana na miejsce awaryjna brygada zaczęła wyciągać z muszli klozetowych czapki-uszanki, kawałki kożuchów i inne szmaty.
Okazało się, że dom budowali więźniowie, którzy w ten sposób zemścili się na swoich krzywdzicielach. O tym, jak z nimi dalej postąpiono– historia milczy.
Bezpartyjny rektor
Iwano-frankiwski Instytut Nafty i Gazu jest jedną z głównych uczelni w tej branży na Ukrainie. Ponad 10 tys. studentów zdobywa w nim wiedzę pod okiem 700 profesorów. O prestiżu uczelni świadczy fakt, że studiuje tu również wielu studentów zza granicy. I to nie tylko Hindusi czy Murzyni, lecz i wielu europejczyków. Trudno w to teraz uwierzyć, ale nie byłoby tego wszystkiego, gdyby nie miłostki pewnego docenta.
W 1960 r. na Politechnice Lwowskiej wybuchł skandal. Dr Eugenij Szulepin został wykryty w amoralnym związku ze studentką i wykluczony z partii. Był dobrym fachowcem, kierownikiem katedry mechaniki teoretycznej. Rektorat postanowił go nie zwalniać, lecz wysłać go na swego rodzaju zesłanie. W tym czasie w Stanisławie został otwarty Wydział ogólno-techniczny jako filia Politechniki Lwowskiej. Szulepin został jego dziekanem.
Na nowym miejscu rozwinął burzliwą działalność dydaktyczną i administracyjną i niebawem – w 1967 r. – wydział zreorganizowano jako Instytut Nafty i Gazu. Szulepin został, rzecz jasna, jego pierwszym rektorem, ale nadal pozostawał bezpartyjny, co w realiach ZSRR było ewenementem. Za jego kadencji rozpoczęto budowę głównego gmachu Instytutu.
W 1970 r., w wieku 64 lat, Szulepin nawiązał romans z kolejną studentką. Rektora-lowelasa odesłano za to na emeryturę. Obraził się na wszystkich i wyjechał do Leningradu.
Dlaczego marszałek Malinowski źle spał
W okresie lat 1961-1963 zawitał do miasta na wizytację minister obrony ZSRR marszałek Rodion Malinowski. Dostojnego gościa ulokowano w ekskluzywnym hotelu wojskowym dla VIP-ów przy ul. Szewczenki 81 (przed parkiem).
W ciągu dnia gość wizytował sztab 38 Armii, a po tradycyjnym bankiecie udał się na spoczynek. Ale nie udało mu się wyspać. Około północy zaczął szczekać jakiś pies, a po chwili dołączyło do niego jeszcze czterech „kolegów”. Marszałek długo kręcił się na łóżku, ale szczekanie nie ustawało.
Dalsze wydarzenia przypominają filmowy horror. Późną nocą do dyżurnego pułku zatelefonował ordynans generała z rozkazem wystrzelania wszystkich psów w parku i na przyległych ulicach. Dyżurnym wówczas był sierżant Lew Jeszkilew, ojciec znanego pisarza. On właśnie obudził oddział i rozdał broń. Niebawem grupa specjalna pod dowództwem młodego lejtnanta stanęła pod locum generała. Z balkonu wojskowy osobiście wydał rozkaz – strzelać we wszystkie szczekające psy. A do tych, co nie szczekają, też strzelać – dla profilaktyki.
Dowódca grupy zapytał, co robić z tymi zwierzętami, które są w prywatnych obejściach i mieszkaniach. „Strzelać do wszystkich” – padła zdecydowana odpowiedź.
Przez następne 40 minut park i okoliczne uliczki przypominały teren wojenny – żołnierze skakali przez płoty i strzelali do biednych psów. Oddzielna grupa przeszukiwała park, nie pozostawiając po sobie nic żywego. Strzały, skowyt i szczekanie zmieszało się w straszliwą kakofonię.
W końcu wszystko ścichło i marszałek mógł spokojnie zasnąć, czego nie można powiedzieć o mieszkańcach okolicznych uliczek.
Iwan Bondarew
Tekst ukazał się w nr 13-14 (425-426), 31 lipca – 14 sierpnia 2023
Source: Nowy Kurier Galicyjski