Legendy starego Stanisławowa. Część 67

Pierwszy ludowy pomnik

Pomnik na cmentarzu poległych Żydów, fot. Iwan Bondarew

W czasie okupacji Niemcy wielokrotnie dokonywali masowych egzekucji Żydów na ich cmentarzu za jeziorem. Wojna zakończyła się i sowieci przeprowadzili śledztwo „okrucieństw niemieckich okupantów”. Po czym wszystko się uspokoiło. Mijały lata, ale władze nie kwapiły się uczcić to miejsce bodaj jakimś znakiem, upamiętniającym mord tysięcy ludzi.

Mieszkał w Stanisławowie szewc Szymon Tabak, który miał swój warsztat w niewielkiej budce przy ul. Puszkina (ob. Czornowoła). W 1952 r. wystawił na własny koszt, pośród rzędów mogił, niewielki pomnik z czerwonego granitu. Epitafium po rosyjsku i żydowsku było nieco nieskładne, ale od serca: „Na pamiątkę pięciu ukochanym i miłym za życia i po śmierci nierozłącznym. Ofiarom ludności żydowskiej zamordowanej przez hitlerowców-faszystów w latach 1941-1944”.

Ani tekstu, ani faktu wystawienia pomnika szewc z władzami nie uzgodnił. Ktoś na niego doniósł do stosownych organów i pana Szymona zaczęto ciągać na przesłuchania. Uwięziono by go z pewnością, gdyby nie śmierć Stalina. W czasie masowych czystek aparatu KGB nikt się biednym Żydem nie interesował i zostawiono go w spokoju.

Oficjalny pomnik władza sowiecka wystawiła dopiero w 1964 r. Poprzedziły to interesujące wydarzenia, ale to już zupełnie inna historia.

Pomnik na cmentarzu poległych Żydów, fot. Iwan Bondarew

Brudny, jak pracownik parowozowni

Od czasu do czasu słyszę narzekania, jak to dobrze żyło się za ZSRR. Wtedy niby to były najsmaczniejsze lody, kiełbasa po 2.20, bezpłatne wczasy na Krymie itd. Dla tych, kogo męczy nostalgia przytoczę urywek ze wspomnień Olega Pituleja, w latach 1950-1953 ucznia tokarza w fabryce naprawy parowozów.

„Wiele kłopotów mieli pracownicy z odzieżą i obuwiem, które od częstego prania szybko niszczyły się. W pierwszych latach powojennych pracownicy fabryki pracowali we własnej odzieży. Odzież roboczą zaczęto wydawać dopiero od 1953 r. Specyfika naszej pracy wymagała cotygodniowego prania ubrań, bo szybko się brudziły. Praczkarni w fabryce nie było, więc sumienni pracownicy prali odzież w domu. Ponieważ tydzień roboczy trwał sześć dni, wyprana odzież nie zawsze zdążyła wyschnąć. Wobec tego robotnicy chodzili stale w brudnych spodniach i kurtkach. Po takiej odzieży w mieście od razu poznawano robotników fabryki.

Pracownicy fabryki naprawy parowozów mieli trudności z higieną. Stanisław, 1955 r. Zdjęcie z archiwum Rostysława Supruna

O normach higienicznych w latach powojennych w fabryce nawet nie wspominano. Najtrudniej było doprowadzić się do ludzkiego wyglądu po pracy. Ręce najpierw spłukiwano naftą, ścierano piaskiem. Potem myto w zimnej wodzie, bo ciepłej nie było. Niektórzy do wiadra wkładali kawałek rozpalonego żelaza i tak grzali wodę. Umywalka na hali była mała, a kolejka długa, dlatego w pośpiechu zmywano ręce i twarz, a resztę domywano w domu.

Naturalnie, miłośnicy sowietów zaczną tłumaczyć, że były to czasy powojenne i nie wszystkiego starczało, państwo leżało w gruzach itp. Ale wspomnijmy Niemcy, które ponadto przegrały wojnę – tam rozpalonym żelazem wody nie grzano.

Ulica wymyślonego bohatera

W archiwum Iwano-Frankiwska zachowała się interesująca fotografia z 1954 r., wykonana przez jakiegoś Kryłowa. Przedstawia ona budynki stanisławowskiej dyrekcji kolei, nazwa zdjęcia jest oryginalna. Po rosyjsku brzmi: „Улица им. Колиева в г. Станиславе” (Ulica im. Kolijewa w m. Stanisławie).

Pośród rewolucjonistów, bohaterów wojny domowej czy II wojny światowej osoby z takim nazwiskiem nie było. Wprawdzie w XIX wieku żył w Osetii poeta Akso Kolijew, ale był on kapłanem, a komuniści takich nie znosili. Kogo więc uczczono nazwą ulicy na dalekich peryferiach Stanisława?

„Ulica im. Kolijewa”. Zdjęcie archiwalne

Odpowiedź jest prosta – tow. Kryłow nie znał języka ukraińskiego, zaś ulica nazywała się Kolejowa, fotograf pomyślał, że to na pewno na cześć któregoś z komisarzy z Baku, zamordowanych po denuncjacji Stalina.

Kara z niebios

Jednym z największych grzechów w Galicji uważano plądrowanie świątyń. Rzecz to niewdzięczna, a nawet śmiertelnie niebezpieczna. Jak wykazuje praktyka, ludzie, którzy podnieśli rękę na świątynię, przeważnie źle kończyli. Na przykład: w Żółkwi ciężarówka, która wiozła zdemontowaną przez sowietów figurę Najświętszej Panny Maryi miała wypadek i kierowca zginął. Gdy we Lwowie na wieży kościoła św. Elżbiety koło dworca robotnik piłował krzyż, spadł on niespodziewanie i zmiażdżył mu nogę.

Stanisławowski kościół Chrystusa Króla. Lata 30. XX w.

Podobna historia zdarzyła się u nas. Opowiedziała ją Zoriana Bosowicz, której matka mieszkała na ul. Wowczynieckiej. Po wojnie większość Polaków wyjechała do Polski, a władze sowieckie szybciutko pozamykały wszystkie kościoły. Największą świątynią katolicką był kościół na Górce pw. Chrystusa Króla. Budowę rozpoczęto przed wojną i nie ukończono, więc świątynia stała nieotynkowana. Przez dłuższy czas kościół stał zamknięty, aż w 1954 roku władze urządziły w nim magazyn książek. Nad świątynią przez cały czas wznosił się olbrzymi żelazny krzyż, który kłuł w oczy partyjnych urzędników. Jego zdjęcie uniemożliwiały dwie okoliczności: było to technicznie trudne i niebezpieczne oraz nikt nie chciał podjąć się tej haniebnej roboty.

Ale w końcu znaleziono ochotnika. Na nazwisko miał Czornobaj i był zawziętym komunistą, ale też wynagrodzenie pieniężne odegrało tu nie ostatnią rolę. Mieszkańcy Górki ze łzami w oczach prosili go, żeby tego nie robił, ale był niewzruszony. Wspiął się na dach kościoła i szybko ściął krzyż. Ludzie go przeklęli.

Życie w Stanisławie mu się nie ułożyło. Wyjechał na Chersońszczyznę, gdzie został traktorzystą. Niebawem do miasta dotarła wieść – w wypadku urwało mu obie ręce.

Jezioro z trumnami

Większość legend powstaje jak w znanym przysłowiu: „Słyszał, że dzwonią, ale nie wiedział w którym kościele”. Prawdziwe fakty tak splatają się z różnymi plotkami, że nieraz aż dziw, gdy słucha się opowieści starych mieszkańców Stanisławowa. Oto przykład.

Po ogłoszeniu powstania państwa Izrael ZSRR początkowo pomagał młodemu państwu, ale szybko rozczarował się i ogłosił Izrael „rozsadą światowego imperializmu, syjonizmu i Bóg wie czego jeszcze”. Sowieckim Żydom zakazano zajmowanie posad kierowniczych w urzędach i wojsku. Utrudniano im studia wyższe i uważano za agentów Mosadu.

Nie przepuszczano nawet zmarłym. W naszym mieście z rozkazu Moskwy zniszczono wszystkie cmentarze żydowskie. W miejscu jednego zbudowano kino „Kosmos”, a w miejscu innego – wykopano „Centralne jezioro”, nazywane „Stanisławskim morzem”.

Otwarcie jeziora miało miejsce w 1955 r., gdy wodą ze śluzy zaczęto zapełniać wyryty dół. Następnego dnia przechodnie ujrzeli przerażający widok – na powierzchni jeziora, niby krążowniki, pływały trumny z zatopionego żydowskiego cmentarza.

„Stanisławowskie morze”. Zdjęcie z przewodnika z lat 60. XX w.

A tak naprawdę – to wszystko są bzdury. Żydowskiego cmentarza nikt nie zatapiał. Istnieje do dziś i by go zobaczyć, wystarczy przejść po północno-zachodnim brzegu jeziora kilkaset metrów w głąb dzielnicy.

Zaś kino „Kosmos” faktycznie wybudowano na cmentarzu, ale to już zupełnie inna historia.

Iwan Bondarew

Tekst ukazał się w nr 6 (418), 31 marca – 13 kwietnia 2023

Source: Nowy Kurier Galicyjski