Ośmiogodzinny dzień pracy
Gdy do Stanisławowa przyszli „pierwsi sowieci”, rozwinęli oni natychmiast aktywną działalność. Głównym swoim osiągnięciem, nie bez podstaw, bolszewicy uważali bezpłatną oświatę, dostępność medycyny i 8-godzinny dzień pracy. Jeżeli dwa pierwsze osiągnięcia mieszkańcy popierali, to ostatnie niezbyt przypadło im do gustu. Dlaczego?
Chodzi o to, że w „pańskiej Polsce” w większości zakładów ustalony był 46-godzinny tydzień pracy, czyli osiem godzin co dnia i do obiadu w soboty. W Związku Sowieckim był tylko jeden dzień wolny, a sobota była normalnym roboczym dniem. Odtąd miejscowi proletariusze zamiast iść w soboty po południu do szynku smętnie kręcili się po halach, szeptem wspominając Lenina, Stalina i najlepszą na świecie partię.
Przebieralnia na peronie
Już od dawna nikt się nie dziwi historiom o tym, jak to w 1939 roku żony sowieckich urzędników odwiedzały Operę Lwowską w koszulach nocnych. Małżonki „wyzwolicieli”, znające do tej pory jedynie wyroby fabryki „Czerwona krawcowa”, znajdowały w garderobach dawnych właścicieli zajętych mieszkań peniuary i w nich „wychodziły w świat”.
Zainteresowała mnie kwestia, czy w Stanisławowie też działy się podobne rzeczy? Jurij Andruchowycz w powieści „Kochankowie Justycji” podaje to w wątpliwość.
„Pojęcie o sowietach jako o dzikiej azjatyckiej hołocie, obdartej, na pół kryminalnej i wiecznie pijanej, naprawdę dalekie jest od rzeczywistości. Ile można przeżuwać te bzdury o koszulach nocnych i damskiej bieliźnie, w których żony oficerów odwiedzały teatry!
W rzeczywistości był to dość zróżnicowany i wewnątrz sprzeczny konglomerat. Ci wychowani na poezji Majakowskiego i Zabołockiego z chęcią słuchali kwartetu smyczkowego Szostakowicza, cytowali z pamięci oberiutów (ОБЭРИУ́ skrót od „Объединение Реального Искусства” – „Stowarzyszenie Sztuki Realnej – red.) i Achmatową, pasjonowali się „Czarnym kwadratem” i oboma Kandyńskimi”.
Pisarz otwarcie kpi. Chociaż całkiem możliwe, że czasami i miłośnicy Achmatowej trafiali się wśród chłopów, robotników i marynarzy, wyniesionych przez partię na nowe kierownicze posady.
I oto nareszcie znalazłem dokumentalne potwierdzenie! W drugim tomie „Almanachu Ziemi Stanisławowskiej” są wspomnienia Oksany Łemechy-Łuckiej o jesieni 1939. Okazuje się, że w koszulach nocnych sowieckie panny nie tylko chodziły na promenady, ale i do biur!
„Na ulicach miasta i w miejscach pracy pojawiły się moskiewskie kobiety w kolorowych koszulach nocnych, które kupowały w komisach, uważając je za „ładne sukienki””.
We wspomnieniach pani Oksana opisała, jak te kobiety dołączały do mody europejskiej. Jako pierwsi do Stanisławowa przyjechali mężczyźni i niebawem ściągnęli tu swoje żony. W międzyczasie chłopcy napatrzyli się na modne tutejsze panienki i zrozumieli, że ich kochane będą nieco wyróżniać się na ulicach miasta. Dlatego, jak pisze Łemecha-Łucka, „nowi komisarze spotykali swoje kobiety na dworcu, gdzie je w pośpiechu przebierano w kupione rzeczy, aby miejscowa ludność nie widziała ich watowanych kufajek i juchtowych butów z cholewami”.
Styl jednak nie jest łatwo zmienić, więc przyjezdne kobietki nosiły kufajki zakładając je wprost na jedwabne nocne koszule.
Ulica Związkowa
W naszym mieście jest szereg ulic, które zawdzięczają swoje nazwy wyłącznie błędom tłumaczy. Przed 1939 rokiem Stanisławów był polskim miastem, a po „złotym wrześniu” rozpoczęto masową zmianę nazw ulic. Niektóre z nich mianowano nazwiskami wodzów światowego proletariatu lub innych bohaterów kraju Rad. Były jednak uliczki – przeważnie na peryferiach miasta – których nazwy po prostu dublowano w języku ukraińskim. I tu zdarzały się przygody. Na przykład ulicę Gołębią nazwano Niebieską, a potem Błękitną. A w okresie Niezależności ulica Daszawska (od miasta Daszawa, ośrodka wydobycia gazu ziemnego) stała się nie wiadomo dlaczego imienia jakiegoś Daszewskiego.
Okazuje się, że lista tych dziwnych nazw jest dość długa. Mam tu na myśli ulicę Зв’язкова (dosłownie – Łącznościowa), przedłużenie ul. Tyczyny. Na polskich mapach figuruje jako Związkowa. Jej nazwa wzięła się od „Związku zawodowego”. Jednak sowieccy urzędnicy postanowili nie zaprzątać sobie tą nazwą głowy i przetłumaczyli jak umieli. W ten sposób obecni frankiwscy łącznościowcy mają nie tylko swoje święto zawodowe (16 listopada), ale i własną ulicę.
Nie pominięto również przedstawicieli Związków Zawodowych, przydzielając im niewielką uliczkę w okolicach ul. Bandery.
Sprawiedliwy kurs
Gdy na Krymie w marcu 2014 roku starsze kobiety latały po półwyspie z plakatami: „Putin wprowadź!”, nie robiły tego bezinteresownie. Większość tych babuszek chciała otrzymać rosyjskie emerytury, które znacznie różniły się od ukraińskich. I otrzymały, co chciały! Wprawdzie nie tyle, ile chciały. Przy przeliczeniu wypłat Bank Rosji ustalił kurs 38 rubli za 10 hrywien. W kantorach kurs wynosił do 31 rubli za 10 hrywien. Z powodu tego sztucznego kursu emerytury babuszek zmniejszyły się o 20%. Taki trik finansowy Moskale zastosowali nie po raz pierwszy.
We wrześniu 1939 roku sowieci zajęli Galicję i Zachodnią Białoruś. W obiegu były tam polskie złote, ale bolszewicy przywieźli ze sobą ruble. Rektor stanisławowskiego seminarium duchownego o. Auksenty Bojczuk przedstawił nam zawiłości reformy pieniężnej za czerwonych. Przede wszystkim nowe władze ustaliły wysokie pensje. W Stanisławowie powstał też Teatr państwowy. Głównym dyrygentem został znany kompozytor Jarosław Barnycz, autor operetek „Szarika” i „Hucułka Ksenia”. Płacono mu 1500 rubli. Zdawałoby się, że było bardzo dobrze, ale mimo to lepszego życia dyrygent nie zaznał.
Bolszewicy zrównali złoty z rublem, który wcześniej kosztował 17 groszy. Czyli realne wypłaty spadły pięć (!) razy. Prywatne sklepy pozamykano, do państwowych produktów nie dostarczano. Rozwinął się czarny rynek, ceny poszybowały pod niebiosa. Ponadto znacjonalizowano wszystkie banki. A co z wkładami – zapytacie? Zgodnie z decyzją Rady Komisarzy Ludowych z dnia 8 grudnia 1939 roku wkłady do 300 złotych wypłacano w całości w rublach. Bardziej zamożni klienci mieli gorzej – wypłacono im po 300 zł, a resztę skonfiskowano.
Pomazaniec Boży
Jednym z kawalerów najwyższego ukraińskiego odznaczenia – gwiazdy Bohatera Ukrainy – jest akademik Piotr Trońko (1915–2011). Rzeczywiście zasłużył na to odznaczenie. Przez 20 lat Trońko stał na czele Ukraińskiego Towarzystwa Ochrony Zabytków Historii i Kultury. Dzięki niemu ujrzała światło dzienne „Historia miast i wiosek Ukraińskiej SRR” w 26 tomach, w których zebrano materiały historyczne o wszystkich miejscowościach Ukrainy. Podobnego wydawnictwa nie mała żadna republika ZSRR.
Będąc zastępcą Przewodniczącego Rady Ministrów URRS Piotr Trońko popierał przeznaczanie funduszy na odnowienie cerkwi św. Pantelejmona, Skitu Maniawskiego, otwarcie wielu muzeów, w tym Muzeum Architektury Ludowej – skansen w Pirohowie pod Kijowem. W 1990 roku akademik powołał do życia i stanął na czele Ogólnoukraińskiego Stowarzyszenia Krajoznawców.
Pomimo zajmowania wysokich stanowisk pozostawał człowiekiem prostym, z poczuciem humoru. Na jego 95-lecie zjechało się do Kijowa wielu gości ze wszystkich zakątków Ukrainy. Delegacja z Ziemi Frankiwskiej przekazała jubilatowi w darze książkę Dmytra Mochoruka „Pomazaniec boży” – o jego życiu i działalności. Nasze tereny nie były mu obce – pracował tu w latach 1939–1941.
Usłyszawszy tytuł książki, Trońko uśmiechnął się. Pochylił się do swojej asystentki i cicho powiedział: „Wyobrażasz sobie Katiu, byłem tam pierwszym sekretarzem komsomołu, a oni ze mnie zrobili pomazańca bożego”.
Iwan Bondarew
Tekst ukazał się w nr 19 (383), 15 – 28 października 2021
Source: Nowy Kurier Galicyjski