Cudowna Matka Boska Stanisławowska
Ikona Matki Boskiej Stanisławowskiej znana była daleko poza granicami miasta. Wielu modlitwy przed tym obrazem przyniosły uzdrowienie z nieuleczalnych zdawałoby się chorób. W szczególny sposób wspomagała ona bezpłodne kobiety w zajściu w ciążę. Szczęśliwe matki nadały jej nawet tytuł „Łaskawej”. Ale nasza legenda nie jest o tym.
Do popularyzacji cudownego obrazu przyczynił się też Watykan. I tu ciekawostka – wszyscy papieże, mający jakikolwiek stosunek do cudownego obrazu MB Łaskawej nosili imię Pius (z łaciny – pobożny, tkliwy, oddany). Osądźcie sami:
W 1777 roku papież Pius VI nadał cudownemu obrazowi przywilej odpustu zupełnego dla katolików, grekokatolików i Ormian katolików, przypadający na 20 października;
W 1870 roku papież Pius IX przedłużył czas trwania odpustu do 22 października włącznie;
W 1936 roku papież Pius XI zezwolił na koronację cudownego obrazu. Interesujące jest to, że dekret Stolicy Apostolskiej podpisał kardynał Eugenio Pacelli, który po czterech latach został papieżem… Piusem XII.
Szczury w kaplicy
Przed wojną na miejscu obwodowego szpitala położniczego przy ul. Czornowoła stał niewielki klasztor redemptorystów. Nazwa zakonu pochodzi od łacińskiego „Redemptor”, co oznacza „Zbawiciel, Odkupiciel”.
Klasztor był długą parterową budowlą z piętrową częścią w centrum, gdzie mieściła się kaplica. Tu odprawiano nabożeństwa, a w perspektywie miał stanąć murowany kościół.
W 1936 roku przeor klasztoru Wasyl Wsewołod Wieliczkowski postanowił udekorować kaplicę malowidłami. W tym celu wynajął malarzy – braci Szczurów. Jednak ci „artyści” tak partaczyli, że nawet nieobeznani ze sztuką parafianie zorientowali się, że coś jest nie tak. Po mieście krążyły żartobliwe powiedzonka: „Szczury dobrały się do kaplicy i niszczą ją bezbożnie”. W końcu braci przepędzono.
Przeor zwrócił się o pomoc do ukraińskiego adwokata i artysty malarza Mykoły Bycha. Ten wziął do pomocy młodego, ale niezwykle utalentowanego malarza Mychajła Zorija, który później wsławił się pomnikiem na grobie kompozytora Denysa Siczyńskiego na starym stanisławowskim cmentarzu. Wspólnie zabrali się do pracy, z której zakonnik był bardzo zadowolony. Na ścianach kaplicy pojawiły się stacje drogi krzyżowej ze sceną ukrzyżowania Chrystusa w części centralnej.
Niestety – ani malowidła, ani sama kaplica nie ocalały. Po wojnie w klasztorze umieszczono dziecięcą przychodnię i łaźnię, a na początku lat 80. XX wieku całość została zburzona pod budowę nowego szpitala położniczego.
Kochanek z rewolwerem
W międzywojennej Polsce broń palna sprzedawana była tylko w specjalnych sklepach. Według prawa miała służyć samoobronie, ale nierzadko była narzędziem pospolitych morderstw. Na przykład, oburzeni mężowie mordowali kochanków swoich żon, złowionych „na gorącym uczynku”. Jednak w Stanisławowie 17 czerwca 1936 roku zdarzyło się odwrotnie.
Reporterzy odkryli tajemnice tragedii. Otóż, w Stanisławowskich zakładach naprawczych taboru kolejowego pracował niejaki Karol Wilk. Był szanowany przez kolegów i kierownictwo jako dobry fachowiec. Jedynie w życiu osobistym Karolek nie miał szczęścia. Przed 11 miesiącami ożenił się z panną Janiną. Ale małżeństwo już na samym początku się nie układało. Żona zdradzała męża byle gdzie i z byle kim, przez co murami domku Wilków często wstrząsały głośne skandale. Ostatnim kochankiem Janiny był młody malarz kolejowy Franciszek Komorowski.
17 czerwca, gdy Karol ciężko pracował w warsztatach, ktoś mu doniósł, że widział Komorowskiego wchodzącego do domku Wilków. Wzburzony młody człowiek popędził do domu. Na nieszczęście mieszkał obok – przy ul. Jagiellońskiej (ob. Depowska). Jak oczekiwał, zastał swą ślubną w słodkich objęciach kochanka. Wściekły Karol zaczął co sił tłuc kochanka. Pobity Komorowski wyskoczył na dwór, ale rogacz rzucił się za nim w pogoń.
Odległość pomiędzy nimi gwałtownie się skracała. W głowie malarza mignęła myśl: „Zabije mnie na śmierć”. Zebrawszy się w sobie, Komorowski zatrzymał się, wydobył z kieszeni rewolwer i wystrzelił w kierunku prześladowcy. Już pierwszy strzał był fatalny – kula trafiła w szyję, przebiła tchawicę i utkwiła w kręgosłupie. Policja aresztowała „strzelca z Jagiellońskiej”, a przy okazji jego kochankę. Wilka odwieziono do szpitala, gdzie zmarł nie odzyskawszy przytomności.
Tranzyt rumuńskiego króla
Możecie sobie wyobrazić, co działoby się w mediach, gdyby zatrzymała się u nas np. królowa Wielkiej Brytanii? Lub też Wielki książę Luksemburski? Wystarczyłoby kilka chwil pobytu na tankowanie samolotu lub mijania się z innym pociągiem, a gazety, radio i kanały informacyjne byłyby pełne informacji jak monarcha był ubrany, z kim i o czym rozmawiał, komu uścisnął rękę itp.
Do międzywojennego Stanisławowa głowy koronowane wstępowały rzadko. Jedna z takich wizyt miała miejsce 1 lipca 1937 roku. W tym dniu przybył do nas król rumuński Karol II i to w towarzystwie spadkobiercy, księcia Michaja. Monarcha wracał pociągiem do Bukaresztu i w Stanisławowie zatrzymał się jedynie na 7 minut. Na peronie spotkał go wojewoda Pasławski, licznie zgromadzeni mieszkańcy miasta z proporczykami rumuńskimi i orkiestra wojskowa, która wykonała hymn królestwa Rumunii.
Na dworzec nie dopuszczano byle kogo – jedynie według specjalnych przepustek, wydawanych przez starostwo. Dziennikarze piszą, że Karol był w mundurze pułkownika i po wejściu do wagonu stał jeszcze przy oknie dwie minuty aż pociąg ruszył.
Gazety w prowincjonalnym mieście nie mogły, rzecz jasna, pominąć to wydarzenie. Jednak na pierwsze szpalty reportaż nie trafił. Na przykład, żydowskie pismo „Słowo” umieściło jedynie krótką wzmiankę na końcu drugiej szpalty obok reklamy przeciwgrzybicznego proszku dla stóp.
Dekomunizacja
Od 2015 roku na Ukrainie trwa dekomunizacja. Przebiega ona jednak jakoś dziwnie. Działalność partii komunistycznej niby jest zakazana prawnie, ale komuniści jeszcze protestują w sądach. Ulice przemianowano, ale czasami przywracane są ich stare nazwy. Część deputowanych bredzi takie głupstwa i niebawem będzie chodzić na obrady w kolorach krzyża św. Jerzego. Niby walczymy z komunizmem, ale jakoś dziwnie i niemrawo.
W okresie międzywojennym z komunistami się nie cackano. Służby państwowe sprawiedliwie uważały partyjnych aktywistów za agentów Kremla i walczyły z nimi. W latach 1934-1935 we Lwowie zlikwidowano centra KPP – Komunistycznej Partii Polski. Jeszcze wcześniej zdelegalizowano KPZU – Komunistyczną Partię Zachodniej Ukrainy i jej licznych członków – Ukraińców i Żydów. Aresztowanych odsyłano do obozu w Berezie Kartuskiej.
W Stanisławowie komunistów też było dość. Nocami ktoś rozrzucał drukowane ulotki z hasłami walki z panami. Przez dłuższy czas miejscowa policja nie mogła trafić na ślad drukarni, która je drukowała. Pomógł przypadek.
Lwowska policja nakryła mieszkanie kontaktowe niejakiej Racheli Hebst. W czasie przeszukania znaleziono kilka zaszyfrowanych dokumentów. Gdy popracowali nad nimi kryptolodzy, okazało się, że są to adresy aktywistów partyjnych. Był pośród nich i Edward Frid ze Stanisławowa, lekarz w szpitalu cywilnym. Zaczęto go śledzić. Okazało się, że kieruje tą podziemną drukarnią i jest jednym z najwybitniejszych komunistów w mieście. W listopadzie 1936 roku Frida skazano na cztery lata więzienia i pięć pozbawienia „praw obywatelskich i honorowych”.
Iwan Bondarew
Tekst ukazał się w nr 11 (375), 15 – 28 czerwca 2021
Source: Nowy Kurier Galicyjski