Dziwny poszkodowany
Ta historia kryminalna miała miejsce w międzywojennym Stanisławowie. Przestępstwo zostało szybko wykryte, ale policja miała więcej pytań do poszkodowanego niż do złodzieja.
W październiku 1934 roku w jednym z miejscowych hoteli zatrzymał się człowiek, który w księdze gości zapisał się jako Maksymilian Langer, dziennikarz z Brazylii. Był w mieście przejazdem – wieczorem miał pociąg do Bukaresztu. Gość miał ze sobą drogi aparat fotograficzny, którego nawet na chwilę nie wypuszczał z rąk. Zauważył to portier Władysław Rudnicki. Korzystając z chwili, gdy Brazylijczyk schował aparat do walizki i zszedł na chwilę do holu, portier wkradł się do jego pokoju, wyłamał zamek walizki i ukradł aparat.
Gość nic nie zauważył, wsiadł spokojnie do pociągu i odjechał. Rano w gabinecie właściciela hotelu rozległ się dzwonek telefonu. To Langer dzwonił z Czerniowiec i prosił usilnie, aby znaleziono jego aparat. Obiecał 200 złotych nagrody za zwrot zguby. Zawiadomiono policję, która błyskawicznie odnalazła Rudnickiego i skonfiskowała aparat. Następnego dnia z Czerniowiec przybył jakiś osobnik z pełnomocnictwem okradzionego i zabrał aparat. Przekazał przez hotelarza 50 zł dla policjanta, który ujawnił przestępstwo.
Wydawałoby się, że sprawa została zakończona pomyślnie. Ale tak się nie stało! Za kilka dni do Stanisławowa wrócił Maksymilian Langer. Tym razem przedstawił się jako komisarz policji meksykańskiej i urządził gigantyczny skandal. Żądał od właściciela hotelu zwrotu 50 zł nagrody, kompensacji wydatków na telefony międzymiastowe i za uszkodzony bagaż. Właściciel odmówił zadośćuczynienia żądaniom i zagroził wezwaniem kontrwywiadu. W tym momencie Langer znikł jak kamfora, a policja i pracownicy hotelu długo zgadywali, cóż ten Langer miał na filmie.
Gdyby nie deszcze
W listopadzie 1934 roku w Stanisławowie popełniono okrutne morderstwo, które opisywała prasa. Jeden z dziennikarzy zauważył, że tragedii można było zapobiec, gdyby nie deszcze. Co mają z tym wspólnego deszcze? Czytajcie dalej.
W okresie międzywojennym mieszkał w Stanisławowie fotograf Dawid Zilber. W wieku 23 lat ożenił się z 18-letnią Cylą. Małżeństwo okazało się nieudane – młodzi kłócili się od pierwszych chwil wspólnego życia. Nikt nie wiedział, co było przyczyną konfliktu – nawet rodzina. Nareszcie Cyla znalazła sobie kochanka – młodego i sympatycznego rzemieślnika Arona Zimmermana. Fotograf wiedział o zdradzie żony, ale przyjmował to ze spokojem. Aby zarobić na życie, całymi dniami stał na ulicy lub w parku, proponując przechodniom zrobienie zdjęcia. Do domu wracał późno i na wyjaśnienie stosunków z niewierną żoną nie miał już ani sił, ani ochoty.
Pewnego dnia zaczął padać deszcz. Zilber był zmuszony siedzieć w domu i przez cały wolny czas kłócił się ze swoją niewierna żoną o nastawione mu rogi. Ta nawet uciekła do mamy, ale mściwy fotograf znalazł ją i tam. Wreszcie biedna Cyla poskarżyła się swemu kochankowi.
Mężczyźni spotkali się późno w nocy. Podczas „uświadamiającej” rozmowy Aron Zimmerman wbił nóż w pierś zazdrosnego fotografa, który niebawem zmarł od upływu krwi. Na drugi dzień morderca sam zgłosił się na posterunek policji.
Można jedynie współczuć Zilberowi, że urodził się nie na Zakarpaciu, gdzie jest aż 300 słonecznych dni w roku.
„Pomoc Kapłańska”
Konkurencja może być we wszystkim. Na przykład – ustalić najniższe ceny i skusić tym klientów. Można też przyciągnąć klienta jakością towarów. Niektórzy mózg klientów atakują całym potokiem reklam, czyniąc swój produkt rozpoznawalnym i częściej kupowanym. Pracownicy jednej ze stanisławowskich firm obrali inną drogę.
W okresie międzywojennym działała w mieście spółdzielnia „Pomoc Kapłańska”. Jej sklep znajdował się przy ul. Lipowej 1. Obecnie jest to Ukraiński Dom Ludowy przy ul. Szewczenki. Sprzedawano tam religijne książki, naczynia liturgiczne i inne przedmioty kultu. Spółdzielnia reklamowała się w gazetach i dobrze zapowiadała na rynku. Ceny jednak miała wysokie, co odstraszało klientów.
Wołodymyr Szulepin posiada ciekawy dokument. Jest to list zarządu „Pomocy Kapłańskiej” z czerwca 1934 roku do parafii greckokatolickiej w miejscowości Beremiany koło Jazłowca. Widocznie podobną korespondencję rozsyłano do innych parafii w Galicji. Zawierał wiadomość, że w dniach 5-7 lipca w Ułaszkowcach w Tarnopolskiem odbędzie się doroczny jarmark, w którym weźmie udział również „Pomoc Kapłańska”. Informowano, że podczas jarmarku będzie ostra konkurencja między firmami, proponującymi podobną produkcję, ale gorszej jakości niż stanisławowska i że słabo zorientowani kupują u konkurentów.
W liście do proboszcza zarząd napisał: „Wasza Wielebność, proszę pouczyć swoich parafian, że z przyczyn konkurencyjnych i organizacyjnych powinni swe zapotrzebowania w wyrobach kultu zaspokajać w czasie jarmarku wyłącznie w sklepie „Pomocy Kapłańskiej”.
Ciekawe, czy z podobnymi propozycjami do hierarchów cerkiewnych zwracali się producenci mięsa, masła czy wódki?
Pomyłka sądowa
Ta historia wydarzyła się w latach trzydziestych ubiegłego wieku. W jednej z wiosek woj. stanisławowskiego stał młyn, który należał do ukraińskiego chłopa o nazwisku Melnyk. Pracy miał dość i młyn mielił mąkę nawet w nocy. I oto jednej nocy Melnyka zamordowano. Chłopu rozbito głowę młotkiem. Nieboszczyka znalazł bogaty gospodarz Iwan Kozak, który przywiózł zboże do młyna około czwartej nad ranem.
Policja nie zastanawiając się wiele aresztowała Kozaka i wysłała go do stanisławowskiego więzienia. Nikt nie zważał na jego protesty, że to nie on zabił i że nawet sam powiadomił policję. Po kilku przesłuchaniach uznano go za winnego i powieszono. Pochowano go na osobnym miejscu na cmentarzu.
Dwa lata później do sądu zgłosił się Polak Adam Bilczewski, który zeznał, że to on zamordował Melnyka. Był też właścicielem młyna i zazdrościł konkurentowi, że jego sprawy idą tak pomyślnie. Sędziowie nie spieszyli przyznać się do pomyłki i odesłali Bilczewskiego na ekspertyzę psychiatryczną. Lekarze orzekli, że jest zdrów na umyśle. Bilczewski dokładnie przedstawił wszystkie okoliczności zdarzenia i poprosił o surową karę. Cały czas dręczyły go wyrzuty sumienia i nie chciał tak dalej żyć.
Sąd skazał go na 15 lat więzienia. Przed ogłoszeniem wyroku zwolnił od „winy i kary” powieszonego wcześniej Kozaka. Sąd działał według prawa, głoszącego, że sprawa powinna być rozpatrywana w obecności osoby osądzonej. Dlatego na cmentarz wyruszyła specjalna delegacja, która przy mogile Kozaka odczytała uniewinniający wyrok sądu.
Wariaci starego Stanisławowa
Jednym z nieodłącznych atrybutów każdego miasta są wariaci. Stanisławów w latach 30. miał ich wielu. Tak na ul. Sapieżyńskiej (obecnym deptaku) koło banku można było zobaczyć młodego mężczyznę o imieniu Bąk. Prosił o jałmużnę i równocześnie wygłaszał komentarze o przechodniach. Do panów zwracał się wierszykiem: „Ten pan nosi krawat czerwony, bo szuka sobie żony!”. Dla pań miał przygotowany inny slogan: „Ta pani z Kołomyi, bo nosem ryje”.
Interesujące jest to, że po ponad siedemdziesięciu latach na tym samym deptaku (tylko koło innego banku) stoi drugi wariat, który pozwala sobie na słone żarty.
Inną znaną postacią naszego miasta na tymże deptaku była „pani Kapitanowa”. Świadkowie wspominają, że przy każdej pogodzie – w chłód i spiekotę – nosiła na sobie tyle odzieży, że miało się wrażenie, że ulicą toczy się jakaś kula. Poeta Jurij Andruchowycz poświęcił jej wiersz, zaczynający się od słów:
„Wdowa Kapitanowa białe myszki miała
W zakątku dziurawej kuchni je trzymała
A był jeszcze kanarek Michael
I trójkątne chusteczki do nosa”
Stanisławowska dziatwa tłumnie biegała za dziadkiem, którego nazywano Profesorem. Był to starszy pan, wożący ze sobą skrzynię na kółkach. Twierdził, że ma tam bardzo ważny wynalazek i obawia się, aby mu go nie wykradziono.
Iwan Bondarew
Tekst ukazał się w nr 9 (373), 18–31 maja 2021
Source: Nowy Kurier Galicyjski