Wiele już razy dzieliłem się z czytelnikami przezacnego „Nowego Kuriera Galicyjskiego” spostrzeżeniem, że przynajmniej od lat kilkunastu poziom prowadzonych w „przestrzeni publicznej” dyskusji, sporów, i kłótni wszelakich jest katastrofalnie niski. Nie ma znaczenia to gdzie takie dyskusje się „wiedzie” i nieważne na jaki temat. Polska, Ukraina. USA, Niemcy, Kanada, „wyspy”… Polityka, COVID-19, historia, gospodarka, geografia, astronomia nawet! Brak zdrowego rozsądku, ignorancja, wrzaski i chamstwo stały się nieodłączną częścią większości dzisiejszych „debat” i niestety zmiany tego, przynajmniej w najbliższej przyszłości, się nie spodziewam.
Uporczywie i nieuleczalnie trwając przy idealistycznym pojmowaniu świata, we wszystkim doszukuję się sensu – także w prowadzeniu sporów, dyskusji i debat. W moim rozumieniu, powinny być one „drogą” prowadzącą do szlachetnego celu, instrumentem pozwalającym przekazywać wiedzę, przedstawiać ocenę, wyjaśniać niezrozumiałe, demonstrować punkty widzenia, konfrontować opinie, znajdować prawdę, korygować błędy, rozwiązywać problemy. Powinny być kulturalne, logiczne, rzeczowe. Wykazując pomyłki i błędy, udowadniając, iż one są błędami właśnie, powinny jednocześnie pamiętać o tolerancji i szacunku. Oczywiste to wszystko, banalne? Ależ tak! Tyle, że jest to oczywiste i banalne tylko teoretycznie. Realnie – tak uważam – większość z toczących się dzisiaj „rozmów” absolutnie powyższemu nie służy! Nie służy temu „wiedza” dyskutantów, nie służy temu cel tych dyskusji (ten prawdziwy, a nie deklaratywny), nie służy temu kultura i forma wyrażania sądów. Postrzegam to od lat i to nie tylko na polskim czy ukraińskim „podwórku” – jak toczone są te spory, jak wyglądają medialne starcia i jak rozumiane jest to, co ogólnie nazywamy „komunikacją międzyludzką”. Cóż, jako rzecze klasyk (Max Paradys – „Seksmisja”): „ciemność widzę, widzę ciemność…”
Większość sporów i dyskusji została przeniesiona „do Internetu”. To on stał się „areną bojów wszelakich” i dla takich jest (przez niemal wszystkich) używany – prezydenci, politycy, eksperci, dziennikarze, „internauci” (w tym – „pieniacze”). Internetowe strony rządów, instytucji, partii i osób. Internetowe wydania gazet i artykuły. „Tweety”, wpisy, komentarze na portalach przeróżnych „społeczności” – oto jest to, co dzisiaj stało się ważne, co jest opiniotwórcze, dookoła czego toczą się spory. W naszych czasach „żywy” dialog zaczyna być rzadkością, zaś dla wielu, „wirtualna rzeczywistość” stała sie ważniejsza od „realu”.
Niestety, przeniesienie „płaszczyzny komunikacji” do Internetu nie same pozytywy niesie. Co paradoksalnie, zalety i wady wynikają z tych samych przesłanek – szybkość przekazu, nieograniczona wolność przekazu, zasięg przekazu, powszechność dostępu. Teoretycznie – same plusy! Jednak praktyka dowodzi, że „nie do końca” tak jest. Wszystko bowiem zależy od tego, kto i jak z tych „zalet” korzysta. Mimowolnie przychodzi mi na myśl powiedzonko (przepraszam bardzo – moim zamiarem nie jest obrażanie kogokolwiek) „o małpie i brzytwie”… Najdoskonalszy instrument dany w ręce komuś, kto nie potrafi (nie chce) z niego ROZUMNIE i ODPOWIEDZIALNIE korzystać to zagrożenie. Uzasadniać tego nie będę – zbyt oczywiste.
Nie inaczej jest z Internetem. Dożyliśmy czasów, w których dostęp do niego mają praktycznie wszyscy (przynajmniej w „krajach rozwiniętych”). Niemal w każdym domu jest komputer, tablet, smartfon i możliwość „wejścia do sieci”. Super! Tyle tylko, że ta powszechność bywa także zagrożeniem. Nie, nie zamierzam o jakichś „wielkich” niebezpieczeństwach pisać (chociaż są i takie) – chcę zwrócić uwagę jak owa szybkość przepływu informacji i sądów, powszechność dostępu do ich tworzenia, nieograniczona swoboda i praktycznie brak jakiejkolwiek odpowiedzialności za internetowe działania (są wyjątki) wpływa na jakość dyskusji.
W ostatnich latach XX wieku, kiedy to świat cieszył się jeszcze ostatnimi chwilami „nieinternetowego życia”, wszelkie teorie, idee, oceny i myśli, przed ich rozpowszechnieniem, musiały przejść przez redakcyjne „sita”. Nie, nie o cenzurę chodzi! Sprawa w tym, że jeśli, powiedzmy, w 1998 roku do jakiejś redakcji (gazety, radio, TV) przyszedłby ktoś z prośbą o wydrukowanie (wyemitowanie) materiału o tym, że np. „Ziemia jest płaska”, to z pewnością 99,999% śmiem twierdzić, redakcji wystarczyłoby zdrowego rozsądku by taki materiał odrzucić, lub umieścić między facecjami. Do tego, nawet zamieszczony jako dykteryjka, materiał ten nie byłby anonimowy – do redakcji przyniosłaby go realna, konkretna osoba. Na koniec – jeśli w tym materiale znajdowałby się passus drwiący, obrażający lub grożący tym, którzy w „płaskość Ziemi” nie wierzą – możliwe, że przyszło by jej/jemu za to odpowiedzieć.
„W Internetach” nie ma redakcji! To znaczy teoretycznie jest – przeróżni administratorzy, moderatorzy i inni. Jednak z uwagi na powszechność dostępu do Internetu i ogrom umieszczanych w nim (w każdej sekundzie) materiałów nie są oni w stanie „wyłapać” WSYSTKICH bzdur, chamstwa i gróźb. Do tego, owi administratorzy i moderatorzy często sami stają się stroną sporów, porzucając obiektywizm i dając się porwać ich biegowi. Na koniec, wielu z tych „internetowych redaktorów” wiedzą i kulturą dyskusji (delikatnie ujmując) niewiele odbiega od tych, których „kontrolują”. Powtórzę – „w Internetach” nie ma redakcji, a jeśli nawet formalnie są, to formalne i iluzoryczne tylko. Nie ma więc tam „sita” odsiewającego przynajmniej najdziksze bzdury. Nie ma skutecznej bariery dla pseudologicznych argumentacji. Nie ma obiektywnego cenzora (wiem, to nielubiane słowo) który pilnowałby przestrzegania zasad kultury, logiki, szacunku i innych.
Mając powyższe na uwadze i abstrahując zupełnie od osobistych praktyk i doświadczeń wynikających z „żeglowania w sieci”, proponuję tylko teoretycznie zastanowić się nad tym, jaki wpływ na poziom i styl prowadzenia „internetowych dyskusji” ma połączenie powszechnej i nieograniczonej możliwości upowszechniania wszelakich idei i opinii, praktyczny brak odpowiedzialności za upowszechnione treści, internetowa anonimowość „dyskutantów”, ich nie zawsze „wysokiej próby” poziom wiedzy i kultury, (a bywają niekiedy) najróżniejsze problemy (fobie, kompleksy, choroby), z brakiem tegoż „sita”. Można „wszystko”!
Dla poziomu prowadzonych w Internecie sporów ogromne znaczenie ma to, że bezwarunkowe udostępnienie przez Internet, nowych, nieograniczonych i praktycznie niekontrolowanych możliwości „dyskutowania” (w tym – plecenia oczywistych bzdur, bezsensownych argumentacji, chamstwa, emocjonalnego szantażu, erystycznych „chwytów, pieniactwa i „trollingu”) nałożyło się na „starą” przypadłość – efekt Dunninga-Krugera. Najlapidarniej rzecz ujmując polega on na tym, że ci ludzie którzy wiedzą niewiele, przejawiają tendencję by sądzić, iż wiedzą wszystko, a ci których wiedza jest obszerna, przejawiają tendencję by jej niedoceniać. Ci drudzy nie stanowią problemu – w dyskusjach (także tych internetowych) są zazwyczaj ostrożni i rozważni. Problemem są ci pierwsi.
W jednym z niezwykle ważnych dla mnie poematów – „Dezyderacie” (1948) autorstwa Maxa Ehrmana – znajduje się taki fragment: „Wypowiadaj swoją prawdę jasno i spokojnie, wysłuchaj innych, nawet tępych i nieświadomych, oni też mają swoja opowieść. Unikaj głośnych i napastliwych – są udręką ducha”. Nie inaczej! Tak się bowiem dzieje, że ci, którzy posiadają wiedzę i są „pewni swego”, potrafią jej bronić spokojnie i rzeczowo, ci zaś którzy stają się ofiarą „efektu Dunninga-Krugera”, szczątkowość posiadanej wiedzy usiłują kompensować (niekiedy nieświadomie) gwałtownością, tonem i głośnością, napastliwością, pozamerytoryczną argumentacją, formą jej demonstracji. W prowadzonym sporze generuje to dwa problemy jednocześnie – jego tragiczny lub żaden poziom merytoryczny i agresywność formy. Czasami też jego kompletną irracjonalność.
Jakiś czas temu śledziłem (Internet oczywiście) jak zajadle grupa amerykańskich studentów „przekonywała”, że zniszczenie, w ramach antyrasistowskich protestów BLM, pomnika-popiersia Mahatmy Ghandiego było słuszną zemstą i protestem za wielowiekowy ucisk i rasizm BIAŁEGO CZŁOWIEKA. Ok? Ok! Czemu nie?! Tyle, że w dalszym ciągu „dyskusji” okazało się, iż obrońcy działań BLM najmniejszego pojęcia nie mają któż to taki był, „ten Ghandi”. Tym niemniej, owa niewiedza nie przeszkadzała im nazwać tych, którzy mieli inne od nich zdanie, którzy starali się im wyjaśnić kim był Ghandi i jaki jest jego wkład w walkę z rasizmem, dyskryminacją i kolonializmem, rasistami, faszystami(!) i mizoginami(?!).
Inny, zapewne „bliższy” przykład – COVID-19… Od przeszło półtora roku można (przede wszystkim właśnie w Internecie) obserwować „wysyp” domorosłych wirusologów, „specjalistów od coronavirusa” maści wszelakiej. Piszą sążniste teksty, chwalą, krytykują, proponują „genialne” terapie. Wszystko to niezależnie od tego, iż wielu z nich nie potrafi nawet rozszyfrować akronimów DNA i RNA, a jeśli już nawet tak, to nie wie na czym polega różnica. Tym niemniej, mimo oczywistego braku podstawowej w wirusologii wiedzy, bardzo często „wypowiadają swoją prawdę głośno i emocjonalnie – „podręcznikowy” przykład „efektu Dunninga-Krugera”. Z tematem Covid-19 i „efektem Dunninga-Krugera” jest też związane zjawisko „antyszczepionkowców”, ale analizował go już nie będę – ich agresywność (i nie tylko ona) jest powszechnie znana.
Efekt Dunninga-Krugera „działał” zawsze. Jednak dopiero w erze Internetu stał się on elementem w tak istotny sposób determinującym wszelaki dyskurs – tak ten „wielki” (w polityce chociażby), jak i ten „maleńki” (TT, FB…). Sprawa w tym, że ilość i różnorodność prowadzonych dyskusji wyrosła do niebotycznych rozmiarów (możliwości Internetu), każdy, nawet ten, który posiada bardziej niż „umiarkowaną” wiedzę i kulturę, może uczestniczyć w dyskusji i nawet ją moderować (możliwości Internetu), „w Internecie” nie istnieje skuteczny i sprawiedliwy mechanizm „zaporowy” dla oczywistej głupoty, agresji i chamstwa (bo przecież: wolność słowa, demokracja, „tolerancja”).
Ci, który dotychczas nie mieli możliwości upubliczniania swoich mniemań (bo to zazwyczaj mniemania są, a nie sądy) otrzymali bezwarunkowy i nieograniczony dostęp do instrumentu dającego im taką możliwość. Co niebywale ważne – ci, którzy „wiedzą mniej”, a sądzą, że „wiedzą wszystko”, jest dziesiątki razy więcej ot tych, którzy „wiedzą wiele”, lecz zakładają, iż jeszcze „zbyt mało wiedzą”. „Internetowe” spory, dyskusje, przeróżne „fora” zdominowali ci pierwsi, ze wszystkimi skutkami, jakie z tego dla poziomu i stylu prowadzonych debat wynikają. Warto to zauważyć i przed każdorazowym „wejściem w sieć” zastanowić się nad tym czy do tych pierwszych, czy do drugich należeć chcemy.
Artur Deska
Tekst ukazał się w nr 12 (376), 29 czerwca – 15 lipca 2021
Source: Nowy Kurier Galicyjski