W kręgu kardynała Mariana Franciszka Jaworskiego
W 2021 roku mija 30. rocznica odnowienia przez Jana Pawła II struktur Kościoła rzymskokatolickiego na Ukrainie oraz mianowanie pierwszego po II wojnie światowej metropolity lwowskiego arcybiskupa Mariana Jaworskiego. Wkroczył on na tereny wyniszczone działaniami wojennymi oraz wojującym ateizmem, gdzie należało podjąć odbudowę Kościoła. Z tej też racji istnieje potrzeba przypomnienia czasów, kiedy Kościół musiał trwać i przetrwać w nielicznych ośrodkach parafialnych bez zarządu biskupa. W perspektywie tych wspomnień staje się bardziej zrozumiałym nawoływanie kardynała Mariana Jaworskiego do dziękczynienia, za wszystko, co wydarzyło się na tych ziemiach po 1991 roku.
Dążenie do całkowitej likwidacji Kościoła
„Dnia 3 sierpnia 1973 zmarł nagle w Borszczowie ks. Jakub Macyszyn, urodzony 1911 roku, wyświęcony we Lwowie w roku 1936. Podobno w ostatnim czasie cierpiał na cukrzycę – ale w pracy nie ustawał i nie odpoczywał. Często przemierzał od 100 do 300 km, od Krzemieńca poprzez Hałuszczyńce do Borszczowa pełniąc obowiązki duszpasterskie. Zmarł nagle na atak serca. Na cukrzycę zachorował, kiedy mu nie pozwolono wyjechać do Polski, by zobaczyć się z umierającą matką. Teraz w tarnopolskiej obłasti już nie ma ani księdza, ani Pana Jezusa. Komunikanty skonsumowałem, bo nie miałem komu je zostawić. Ks. Mirecki otrzymał nareszcie pozwolenie pracować w Hreczanach (ad Chmielnickie) w kościółku cmentarnym, więc nie ma praw w tarnopolskiem”. Tak pisał ks. Franciszek Krajewski z Czerniowiec do ks. Hieronima Kwiatkowskiego o obwodzie tarnopolskim w 1973 roku, któremu groziła sytuacja obwodu stanisławowskiego, pozbawionego Kościoła i duchowieństwa katolickiego.
Na terenie przedwojennego województwa tarnopolskiego znajdowało 209 parafii i administratur parafialnych, zrzeszonych w dekanatach: Borszczów, Brody, Brzeżany, Buczacz, Busk, Czortków, Gliniany, Jazłowiec, Podhajce, Skałat, Tarnopol, Trembowla, Zborów i Złoczów. Po kilka parafii w województwie tarnopolskim było z dekanatów Kąkolniki i Świrż. Po zakończeniu II wojny tereny dawnych rzymskokatolickich dekanatów Busk, Gliniany, Świrż i Złoczów przeszły do województwa lwowskiego. Zgromadzenia żeńskie były reprezentowane przez albertynki (1 dom), dominikanki (1 dom), felicjanki (2 domy), józefitki (1 dom), marianki (6 domów), niepokalanki (1 dom – dom generalny w Jazłowcu), służebniczki starowiejskie (35 domów) i szarytki (5 domów).
Zakończona w maju 1945 roku II wojna światowa ukazała ogrom zniszczeń na tym terenie. Wyludnione miejscowości i zniszczone zabudowania sprawiały smutne wrażenie. Wraz z usadowieniem się nowej władzy sowieckiej rozpoczęła się na szeroką skalę akcja prześladowania Kościoła katolickiego. „Od pierwszych chwil pobytu na zajętych ziemiach – pisał Józef Wołczański – sowieci nie tracąc czasu przystąpili do agitacji oraz indoktrynacji społeczeństwa. I rzecz ciekawa, spotkali się początkowo ze znacznym zainteresowaniem ludności Tarnopolszczyzny. Mieszkańcy Chomiakówki wiedzeni ciekawością, porzucali pracę w gospodarstwach i opiekę nad rodzinami, a garnęli się tłumnie na propagandowe mitingi”. W terenie obwodu tarnopolskiego dochodziło do całkowicie innych reakcji, niż to miało miejsce w innych obwodach. Ludzie chętnie godzili się na parcelację gruntów dworskich i kościelnych, co w późniejszych latach „dało to asumpt do bezkarnego rabunku przez miejscową ludność polską i ukraińską własności prywatnej parafii oraz gminy”.
W niektórych miejscowościach katolicy nic nie uczynili dla ratowania własnych świątyń. Tak, dla przykładu, w Budzanowie katolicy biernie zgodzili się na profanację kościoła i jego desakralizację. Również w Kosowie nie robili żadnych starań w celu ratowania wspólnoty i kościoła. Bez sprzeciwów niszczono przydrożne krzyże i figury. Zauważono, że powszechnie „lud jakby oszalał. Pijaństwo, rozpusta po domach tak wśród młodych, jak i starszych dochodzi do zenitu”.
Pesymizm wzmagał również widok opuszczających domostwa mieszkańców wsi i miast oraz wyjeżdżających w ramach tzw. akcji ekspatriacyjnej. Ludzie uciekali ze strachu przed przyszłością, szczególnie w perspektywie przeżytych okrucieństw wojennych. Temu również służyły represje, jakie rozpoczęła nowa władza. W 1945 roku „od 11 października – pisał w kronice ks. Kazimierz Fleischhacker z Chomiakówki – zaczęli parafianie z Chomiakówki i z Kosowa wyjeżdżać na rampę do Białobożnicy, tam pobudowali sobie szałasy i budy i wśród zimna, chłodu i deszczu czekali na wagony do 30 października. W tym czasie od kilku tygodni na rampie w Pyszkowcach czekali Polacy na wagony. Wielu tam ludzi przymierało z głodu i zimna – tam też powstał i cmentarz pogrzebanych ofiar. Nie wszyscy parafianie zdołali załadować się 30 października. Niektóre rodziny musiały czekać do 9 listopada na rampie i dopiero w tym dniu odjechał ostatni transport z Białobożnicy”.
Tak do 1946 roku opustoszała większość kościołów i klasztorów na tym terenie. „Kolejna fala uciekinierów ruszyła zimą 1946 roku. W lutym tego roku wypędzono Polaków z Czortkowa. Po eksmisji z klasztoru w Jazłowcu sióstr niepokalanek wiosną tegoż roku, 15 czerwca opuścił Czortków ostatni wielki transport szyderczo określany przez sowietów mianem „świętego”. Tworzyli go przeważnie dominikanie i duchowieństwo diecezjalne miasta Czortkowa, zakonnice, starcy i kaleki”.
Cudowne uratowanie figury Matki Bożej Jazłowieckiej
Tym ostatnim pociągiem wyjechały również wszystkie siostry niepokalanki z Jazłowca, które opuszczały te regiony wraz z cudem uratowaną figurą Matki Bożej Jazłowieckiej. Relacje o tym zachowały się we wspomnieniach sióstr i kronice zakonnej niepokalanek z Jazłowca.
Wcześniej „17 maja 1946 roku od rana zjechały się na dziedziniec klasztorny furmanki ze Złotego Potoku, aby wywozić siostry przymusowo. Cały dzień trwało to wywożenie. Pierwsza partia sióstr wyjechała tegoż dnia, w piątek 17 maja – ledwo dojechały do przedmieścia (Jazłowca) lunął wielki deszcz, a dotychczas panowała wielka susza. Druga partia wyjechała nazajutrz, w sobotę. W Jazłowcu pozostało około 10 chorych sióstr razem z leżącą w łóżku chorą przełożoną, s. Gabrielą oraz parę sióstr do obsługi”. Chore siostry wywieziono 19 maja 1946 roku. W klasztorze pozostała jedynie siostra Marianna od Pani Jazłowieckiej, która została delegowana do zabrania inwentarza: krów, kóz i kur. „Widziałam, jak rabowano rzeczy, które zostały – opisywała s. Marianna – skradziono też kozy, które odnalazłam koło kapliczki w lesie. Przenocowałam z psem w stajni i w poniedziałek z resztą dobytku dojechałam do Czortkowa. Po dwóch dniach poleciła mi s. Przełożona powrócić do Jazłowca, aby ściągnąć trochę paszy dla bydła”.
Tutaj dołączyła do niej s. Bartłomieja. W pierwszej kolejności siostry postanowiły zabrać ukryte dzwony z domu i z grobowca. „Spakowałyśmy je na wóz w słomie i s. Bartłomieja z nimi pojechała, ale po drodze w Jazłowcu zatrzymano je i dzwony zabrano. Słyszałam z daleka jak bili w te dzwony”. W tej sytuacji sprawa wywiezienia z klasztornej kaplicy figury Matki Bożej Jazłowieckiej wydawała się rzeczą wręcz niemożliwą.
Po naradzie z przełożoną w Czortkowie do Jazłowca wróciły dwie siostry: s. Marianna i s. Onika. Do pomocy został umówiony niejaki starszy pan, inżynier, „który był bardzo nerwowy i bardzo stary”. On też podjął się „pokierować tym wszystkim i pożyczyć dźwig. Dominikanie zbili wielką pakę ze swoich desek. Z tą skrzynią na furze, obie z s. Oniką razem z inżynierem nocą z 6 na 7 czerwca wyruszyliśmy do Jazłowca (30 km); dojechaliśmy na 10 rano, wioząc ze sobą dźwig. Poszłam zaraz do miasta na dół szukać żerdek sosnowych do rusztowania, a pakę złożył furman pod kaplicą od strony ogrodu. Nigdzie jednak nie znalazłam tych żerdek, więc uradziliśmy, że trzeba ściąć cztery sosny rosnące koło grobowca. Ludzi nie było, ale uprosiłam kierowniczkę technikum, sowietkę, która mieszkała w klasztorze i prowadziła gospodarstwo, aby dała swoich ludzi z piłami do ścięcia drzew. Pościągałyśmy desek – ile mogłyśmy i przystąpiliśmy do roboty. Cztery śliczne sosenki przyciągnięte zostały do kaplicy. S. Onika pozostała z ludźmi, ja zaś pobiegłam do Nowosiółki, aby od mojego szwagra przynieść sznury i łańcuchy, a moja siostrzenica ściągnęła dwa koce z łóżka, aby Matkę Boską owinąć”.
Dalsze trudności czekały na siostry z demontażem figury. „Gdy wróciłam, w kaplicy było pełno ludzi, a rusztowanie nad ołtarzem było zrobione. Robotnicy poszli na obiad, a ludzie, którzy zostali w kaplicy – płakali i prosili, aby Matki Boskiej nie zabierać”.
Po obiedzie rozpoczęto właściwą pracę z demontażu cudownej alabastrowej figury Matki Bożej Jazłowieckiej. „Inżynier komenderował z wielkim krzykiem. Ja także weszłam na rusztowanie, owinęliśmy Matkę Boską kocami, a poduszkę przywiązałam na piersiach, aby ręce nie były uszkodzone. Chcieliśmy poruszyć posąg, ale nic się nie dało zrobić. Zeszłam na dół i w rozpaczy wołałam głośno na całą kaplicę: „Matko Boska, jeżeli chcesz z nami iść, to daj się wziąć, a jak nie, to musimy Cię zostawić – a wtedy pobiją statuę, tak jak zrobili z Matką Boską ze schodów”. I znowu ciągnęliśmy, ale robota nie szła, bo za mało ludzi i nie umieli się do tego zabrać. A inżynier krzyczał coraz więcej, bardzo był zdenerwowany”.
Ciężką statuę zdemontowano, dzięki determinacji s. Marianny od Pani Jazłowieckiej oraz pomocy sowieckiego oficera, który okazał się Polakiem i katolikiem spod Lwowa. Ten oficer przybył do Jazłowca wraz z 150 żołnierzami dla rozminowania pól i on też pomógł zdemontować i załadować na wóz kilkusetkilogramową figurę Matki Bożej.
„Żołnierze sowieccy kręcili się koło Matki Boskiej, a mnie oficer kazał znosić plewy czy sieczkę, żeby skrzynię zapełnić czymś miękkim. Żołnierze przynieśli pakę z dołu i położyli na stopniach ołtarza. Wymościliśmy pakę plewami i przykryli weretą. Oficer kierował żołnierzami, którzy ściągali posąg i wołał: w lewo, w prawo, środkiem itd. A Matka Boska powolutku zniżała się na dźwigu w powietrzu i schodziła. Oficer przysięgał, że nic się jej nie stanie. Już Matka Boska była tuż nad paką – kazał znowu ciągnąć do góry, bo nie była równo nad skrzynią i mogłaby zaczepić głową o brzeg, i tak po trzy razy. Aż nareszcie stanęła w skrzyni i położyli ją”.
Prace te były wykonywane wśród powszechnego płaczu mieszkańców Jazłowca. „Ludzie podchodzili do paki i całowali nogi Matki Boskiej przez koc, a żołnierze głaskali po odsłoniętej twarzy, całowali i mówili: „czemu wy zabieracie taką piękną Matkę Bożą!”. Wreszcie zakryłyśmy kocem i wiekiem i zabito skrzynię”.
Siostra Marianna prosiła również oficera, aby żołnierze pomogli nazajutrz włożyć skrzynię na wóz, „zgodził się pod warunkiem, aby to było wczesnym rankiem, bo muszą iść rozminowywać pola”.
Pozostało jedynie znalezienie odpowiedniego transportu, aby dowieźć figurę do Czortkowa, „ale nigdzie znaleźć nie mogłam, a deszcz padał”.
W dalszych wspomnieniach siostra opisuje desperackie poszukiwania furmanki. Każdy się wymawiał, „że wóz jego się złamie pod takim ciężarem. Chodziłam po wsi i błagałam, wreszcie na godzinę dziesiątą dostałam konia”.
Oficer wreszcie „kazał pościągać jakieś mocne drągi, i po nich po schodach zjechała skrzynia z Matką Boską. Gdy umówiony człowiek zobaczył tę wielką pakę, powiedział, że nie pojedzie, bo wóz jego się połamie. Znowu pobiegłam szukać innego wozu. Pasternak, który dawniej u nas pracował, miał nasz wóz, przyprowadził go zaraz. Zaprzęgli konie do tego wozu, żołnierze po drągach wciągnęli bokiem skrzynię na wóz z wielkim trudem, związali łańcuchem i wyjechaliśmy w drogę”.
Jeszcze jedna trudność czekała na transport koło Jagielnicy. „Szliśmy cały czas obok wozu, konie ledwo ciągnęły. Gdy przejeżdżaliśmy przez Jagielnicę, koło wpadło w wyboinę, którą ostatnie deszcze zrobiły. Wóz się pochylił. Poszłam do chat, prosić o pomoc, a ludzie, gdy się dowiedzieli, że to Matka Boska jedzie, przyszli zaraz wóz wyciągać”.
W ten sposób dowieziono cenny transport na stację do Czortkowa. Po dostarczeniu 63 wagonów – do ostatniego umieszczono skrzynię z cudowną figurą Matki Bożej Jazłowieckiej. „Na stacji Mikulczyce była przesiadka, trzeba było przenosić skrzynię. Znowu na drągach i patykach wciągaliśmy pakę do wagonu, pomagali wszyscy, a s. Przełożona tylko niepokoiła się bardzo, czy dobrze Matka Boska opakowana, czy nie ucierpi na tej podróży. I tak już dojechała Pani Jazłowiecka do Szymanowa”.
Był to jeden z wielu heroicznych czynów duchowieństwa archidiecezji lwowskiej zaangażowanych w dzieło ratowania ruchomej spuścizny metropolii. Z tej też racji nie dziwi fakt, że w następnych latach lwowski metropolita Marian kardynał Jaworski, który znając te starania, słusznie występował przeciwko powrotowi oryginalnych cudownych obrazów, figur i relikwii świętych do pierwotnych miejsc kultu. Zachęcał jedynie do wykonania wiernych kopii tych dzieł sztuki i przewiezienie ich do kościoła czy kaplicy na terenie archidiecezji lwowskiej.
Likwidacja poszczególnych świątyń
Przyczyn wyjazdu zdecydowanej większości polskiego społeczeństwa należy upatrywać w efektywnej pracy służb NKWD oraz pospolitym strachu ludności przed przyszłością. Zamykano też świątynie poprzez zwykłe niedopełnienie formalności kancelaryjnych, jak to miało miejsce w Zbarażu, gdzie znacznie przyśpieszono proces eksmisji zakonników. Należy przy tym zauważyć, że „zdecydowana większość społeczeństwa polskiego z nadzieją oczekiwała zakończenia wojny w miejscu zamieszkania, nie chcąc dobrowolnie opuszczać swojej własności, będącej dorobkiem całego życia. Wielu też uważało wyjazd za zdradę narodową i swego rodzaju tchórzostwo”.
Podobnie bernardyni zbarascy rozumiejąc repatriację jako dobrowolny wybór, nie wypełnili kwestionariuszy repatriacyjnych. Mimo pierwotnych deklaracji pozostania na miejscu już do końca kwietnia 1946 roku ze Zbaraża wyjechali wszyscy zakonnicy za wyjątkiem o. Marcelego Cymbalisty (1885–1954) i brata Benedykta Bielaka (?–1977), którym nakazano opuścić Zbaraż do końca maja 1946 roku. Na podstawie zachowanych relacji wiadomo, że „Ogłoszony na dzień 31 maja 1946 roku termin repatriacji zakonników, już w przeddzień zaznaczył się dużym zamieszaniem przy kościele. Wieczorem, w dniu 30 maja klasztor został otoczony przez milicję, która przez całą noc czuwała, aby oprócz zadeklarowanych i zapakowanych przedmiotów niczego nie wyniesiono poza obręb kościelny, a nadto, by nie dopuścić do przypadkowych kradzieży, które zdarzały się przy takich okazjach. Spora liczba wiernych przyszła na wieczorne nabożeństwo, ponieważ wyjazd wyznaczono na godz. 5.00 rano. Nabożeństwo odprawił ostatni gwardian i proboszcz zbaraski o. Marceli Cymbalista, który z bratem Benedyktem Bielakiem, wśród wielkiego lamentu zgromadzonych, żegnał się ze świątynią, klasztorem i parafianami”.
Następnego dnia w niedzielę (31 maja 1946 roku) w kościele zbaraskim została odprawiona ostatnia msza św. Do miasta w „asyście komisarza ewakuacyjnego i trzech urzędników przyjechał ks. Bronisław Mirecki, duszpasterz z Podwołoczysk, który miał sprawować pieczę nad bernardyńską świątynią i odprawiać w niedzielę jedną mszę św”.
Po zakończeniu mszy św. zakonnicy „uklęknęli przed Najświętszym Sakramentem, a następnie zatrzymywali się przy każdym ołtarzu, kładąc na niego rękę. Stojąc w drzwiach kościoła, przez pewien czas patrzyli w stronę głównego ołtarza. Potem ucałowali posadzkę świątyni, której drzwi zostały zamknięte, a klucze przekazano ks. Mireckiemu. Zakonnicy nie weszli już do klasztoru, podczas mszy św. przygotowane rzeczy zostały załadowane na cztery furmanki. Na dworzec kolejowy bernardyny jechali dorożką, odprowadzani przez mieszkańców Zbaraża”.
Marian Skowyra
Tekst ukazał się w nr 12 (376), 29 czerwca – 15 lipca 2021
Source: Nowy Kurier Galicyjski