Po blisko trzech tygodniach od eskalacji wojny przeciwko Ukrainie coraz wyraźniej widzimy, że w tym szaleństwie, które rozpętał Putin, może być jednak metoda, a raczej cel, który kremlowskiemu władyce skutecznie udaje się wcielać w życie.
Wśród analityków, polityków i dziennikarzy przeważają opinie, że Rosja nie zrealizowała dotychczas swoich planów wojskowych, ani też, co istotniejsze, politycznych. Myślenie takie jest rzecz jasna zasadne, jeżeli we wszelkich działaniach upatrujemy pragmatyzmu i opłacalności finansowej. Tymczasem nawet zakładając, że podobne idee przyświecały prezydentowi Rosji, gdy podejmował decyzję o agresji, dziś prawdopodobnie zostały one w znaczący sposób zmodyfikowane. A raczej zredukowane do chęci zniszczenia terytorium Ukrainy, trwałej destabilizacji sytuacji w tym kraju i bezpowrotnego odcięcia mu drogi do NATO i UE.
Putin musi mieć świadomość tego, że nie uda mu się zawładnąć tak wielkim obszarem i zainstalować na Ukrainie posłusznego mu rządu, a tym bardziej przekonać do siebie społeczeństwa ukraińskiego. Nawet, jeśli tkwił w takim przeświadczeniu za sprawą fałszywych raportów służb specjalnych (co jest logicznym, aczkolwiek niekoniecznie jedynym wyjaśnieniem dla tej wojny), to dziś musi wiedzieć, że niechęć do Rosjan, narastająca od 2014 roku, zmieniła się w nienawiść. I to za nią prezydent Rosji od 24 lutego bieżącego roku karze Ukraińców. Oraz za pomarańczową rewolucję i zwrot ku Zachodowi, za odsunięcie od władzy prorosyjskiego Janukowycza, za kolejne majdany, podczas których Ukraińcy pokazywali całemu światu, w tym także Rosjanom, że można żyć w demokratycznym kraju i poważać przywódcę, który nie sfałszował wyborów.
Budując wśród własnych obywateli przekonanie, że mieszkańcy Ukrainy to bracia, tacy specyficzni Rosjanie, którzy trochę pobłądzili, Putin wpadł w pułapkę własnej propagandy. Może z niej wyjść tylko intensyfikując działania na froncie wojny informacyjnej i odcinając własnych obywateli od rzetelnego przekazu. Likwidacja ostatnich względnie niezależnych mediów, dostępu do portali społecznościowych i przekazu pokazującego prawdę o wojnie na Ukrainie, jest z perspektywy Moskwy konieczna, aby móc odsunąć w czasie protesty społeczne, które mogą (choć nie muszą) zaszkodzić władzy. Owszem, na ulicach dużych miast pojawiają się demonstracje czy pojedyncze osoby protestujące przeciw działaniom rosyjskich wojsk. Jest tych osób zdecydowanie zbyt mało, ale musimy pamiętać, że wielu Rosjan rzeczywiście wierzy w przekaz, jakim byli karmieni przez minione lata, wielu też ma sporo do stracenia i obawia się protestować przeciwko poczynaniom rządzących. Akty bohaterstwa takie, jak telewizyjny protest dziennikarki Mariny Owsiannikowej w programie informacyjnym Kanału 1, są wciąż wyjątkami potwierdzającymi regułę, a nie standardem postaw obywatelskich. Możemy tę pasywność potępiać, możemy oczekiwać aktywizacji świadomej, inteligenckiej części rosyjskiego społeczeństwa, ale to dowodzi, że nie rozumiemy Rosji i wciąż próbujemy wpisać ją w demokratyczny paradygmat, którego kraj ten nie zna, nie rozumie i w zasadzie nie chce.
Przez długi czas potrzebę przynależności do Zachodu w takim wymiarze, jaki gwarantował Rosjanom dobre samopoczucie, zapewniały występy zagranicznych gwiazd, amerykańskie seanse filmowe, Internet, podróże po świecie, możliwość kształcenia w innych krajach. Wydawało się, że to wszystko oraz propaganda, zapewnia spokój w kraju. Zastraszanie niewygodnych dziennikarzy i opozycjonistów oraz wyroki śmierci dodatkowo studziły zapał tych, którzy snuli mrzonki o reformach, a likwidacja Memoriału miała zapewnić kontrolę nie tylko nad teraźniejszością i przyszłością kraju, ale też i nad jego historią.
Z kolei na forum międzynarodowym dokładano wszelkich starań, aby zmienić układ sił, przede wszystkim w Europie, osłabić jedność Unii Europejskiej i wpływać na politykę USA, za sprawą de facto prorosyjskiego prezydenta Trumpa. Działania te miały na celu takie ukształtowanie sympatii politycznych na świecie, które pozwoliłoby Putinowi na rozpętanie pełnowymiarowej wojny na Ukrainie, wobec której świat zachowałby podobną wstrzemięźliwość, jak wobec aneksji Krymu i konfliktu w Donbasie w 2014 roku.
Wydawało się, że Federacja Rosyjska odniosła na tym polu sukces i zwycięstwo nad Ukrainą będzie czystą formalnością. Tymczasem przeceniono efekty rosyjskich zabiegów. Zapomniano przede wszystkim, że w 2014 roku aż 74% mieszkańców wschodniej i 78% południowej Ukrainy było przeciwnych połączeniu ich obwodów z Rosją. Na wschodzie Ukrainy 87% respondentów, a na południu 81% badanych sprzeciwiało się też przekształceniu obwodu w niepodległe państwo, zaledwie 2% mniej, niż na zachodzie kraju, który zwykle postrzegany jest jako antyrosyjski. Co prawda strona rosyjska włożyła ogromny wysiłek w podsycanie nastrojów separatystycznych na tych terenach, ale dziś widzimy, że praca politechnologów nie przyniosła oczekiwanych rezultatów. Najeźdźców nikt nie przywitał jak wyzwolicieli spod „nacjonalistycznego, kijowskiego jarzma”, w Donbasie czy Mariupolu nie powstały kolaboracyjne rządy, a w objęciach „matuszki Rosji” schroniło się, jak się szacuje, co najwyżej 9 000 Ukraińców. Znacznie więcej Rosjan wyjechało ze swojej ojczyzny uciekając przed kryzysem, ale zapewne też własnym, opresyjnym rządem, który dziś prześladuje nawet ludzi stojących na ulicach z białymi, czystymi kartkami w ręku. Jak podaje Ministerstwo Spraw Wewnętrznych Gruzji tylko do tego kraju od lutego dotarło blisko 20 000 obywateli Federacji Rosyjskiej, pociągi jadące do Pribałtyki czy Finlandii są pełne tylko w jedną stronę, a lista państw, do których migrują Rosjanie jest przecież znacznie dłuższa.
Putin, licząc na szybkie zwycięstwo, źle oszacował nastroje na Ukrainie, a być może, zgodnie z rosyjską tradycją, uległ kłamstwom służb specjalnych. Te miały bowiem w zwyczaju spełniać oczekiwania decydentów, ponieważ strach przed gniewem przywódcy mógł być większy, niż potrzeba racjonalnego zachowania. Zarazem musimy pamiętać, że w sytuacji, gdy konieczne jest wyjawienie prawdy, bądź gdy w skutek intryg dochodzi do sytuacji tak skrajnej, jak dziś, może się okazać, że jedyną drogą do powstrzymania tego szaleństwa, jest zlikwidowanie jego przyczyny.
Trudno jednoznacznie wskazać, dlaczego prezydent Rosji właśnie w tym momencie zdecydował się na wojnę na tak szeroką skalę. Nie możemy wykluczyć, że jego pozycja słabła i potrzebował sukcesu, aby uzasadnić i ugruntować swoją władzę. Jeśli tak rzeczywiście było, to być może Putin już wkrótce doczeka się swojego Brutusa. Oligarchowie tracą dziś nie tylko kolosalne sumy pieniędzy, ale też maleje komfort ich życia i choć wydaje się to mało znaczące i niewymierne, to z pewnością zburzenie ich stabilnego dotąd świata wpłynie na narastającą niechęć do człowieka, który za to odpowiada.
Utrzymanie Ukrainy w rosyjskiej strefie wpływów będzie wymagało od otoczenia Putina poniesienia kosztów, na które ludzie ci prawdopodobnie nie są gotowi. Nawet, jeśli wciąż jeszcze wygrywa strach przed konsekwencjami odwrócenia się od prezydenta i zanegowania prowadzonych przez niego działań, rozgrzeszane jest ludobójstwo, którego Rosjanie dopuszczają się na Ukrainie, użycie broni zakazanej przez międzynarodowe konwencje, a śmierć ukraińskich cywilów, w tym dzieci, nie ma żadnego znaczenia dla ludzi, dla których nie ma wartości życie ich współobywateli, to nie znaczy to, że stan ten musi trwać wiecznie. Bez wątpienia polityczna wierchuszka na Kremlu po doświadczeniach Rewolucji Godności jest doskonale przygotowana do tłamszenia nastrojów, które mogłyby doprowadzić do podobnego przewrotu w Rosji. Nie była natomiast gotowa na to, że Wołodymyr Zełenski z komika wyrośnie na męża stanu, na opór Ukraińców i co prawda wciąż zbyt małą, ale jednak solidarność i pomoc dla Kijowa ze strony tak wielu państw świata.
Putin i jego apologeci nie poddają się, ale nie wiemy, czy nie są już teraz prowadzone rozmowy mające na celu zastąpienie prezydenta, będącego obecnie symbolem klęski, człowiekiem, który mógłby uosabiać zwycięstwo. Lecz nie nad Ukrainą, a nad poradzieckim sposobem myślenia, nad strategią wymyśloną w czasach zimnej wojny i realizowaną dziś, nad marzeniami o imperium opartym na strachu, a nie ekonomii. Postać taka, chociażby represjonowany opozycjonista, nie musiałaby tak naprawdę zbyt wiele w Rosji zmieniać, ale wystarczyłyby pozory demokracji, by świat odetchnął z ulgą i gotów był usiąść do stołu z nowym przywódcą.
Być może kryzys gospodarczy, izolacja na arenie międzynarodowej i sankcje staną się dla Rosjan tak dotkliwe, że ludzie ci przestaną się bać i zażądają zmiany. Być może wcześniej zadbają o nią służby specjalne lub oligarchowie (co często jest tak naprawdę tym samym). Jak dotąd wojna z Ukrainą nie przyniosła Kremlowi zysku, za to z każdym dniem rosną straty.
Możemy mieć tylko nadzieję, że ci, którzy korzystają na słabnącej Rosji, zdecydują się powstrzymać jej upadek zanim ta doszczętnie zrujnuje Ukrainę.
Agnieszka Sawicz
Tekst ukazał się w nr 5 (393), 15 – 30 marca 2022
Source: Nowy Kurier Galicyjski