Dawny klasztor ss. Miłosierdzia w Gródku Podolskim w obw. chmielnickim został wzniesiony w XVIII wieku z funduszy dziedzica Jana Zamoyskiego. Przy klasztorze był szpital, apteka i piekarnia dla ubogich. Założono tu również szkołę dla dziewcząt. Po upadku powstania listopadowego władze carskie objęły represjami Polaków i kościoły katolickie. Rząd carski zamknął praktycznie wszystkie „wrogie” klasztory i większość zakładów naukowych prowadzonych przez Kościół. Ten los nie ominął klasztoru w Gródku.
W opustoszałych zabudowaniach klasztornych nowi gospodarze urządzili mieszkania dla carskich urzędników. W czasach bolszewickich mieściły się tu różne urzędy. Dopiero po uzyskaniu przez Ukrainę niezależności budynki zwrócono wiernym. Dziś mieści się tu Instytut Teologiczny Niepokalanej MP. Po wybuchu agresywnej wojny, rozpętanej przez Rosję, ośrodek przekształcił się w przytułek dla uchodźców.
– Stało się to spontanicznie – mówi rektor Instytutu o. Oleg Żaruk. – Następnego dnia po wybuchu wojny przyjechała do nas rodzina, która wyrwała się z objętego walkami Hostomela. Zapytali, czy mogliby się u nas zatrzymać. A dalej – ruszył już potok uchodźców.
Według ojca-rektora od początku działań wojennych przez klasztor przewinęło się około 200 osób. Byli to ludzie z różnych zakątków Ukrainy ogarniętych wojną. Najwięcej przybyło z obw. kijowskiego, charkowskiego, sumskiego, ale byli też z Donbasu, Chersonia, Zaporoża i Mikołajowa. Początkowo jedzeniem i odzieżą wspomagali Instytut nieobojętni mieszkańcy Gródka. Następnie zaczęła nadchodzić pomoc zza granicy – najwięcej z Polski. Obecnie w instytucie przebywa około 60 osób, w tym blisko 20 dzieci. Swoisty obóz dla uchodźców obsługiwany jest przez pracowników Instytutu, studentów-wolontariuszy i siostry Niepokalanej Oblubienicy Ducha Świętego. Słowo „obsługują” oznacza nie tylko pomoc fizyczną, ale i duchową, i psychologiczną. Ludzie, zwłaszcza dzieci, które wyrwały się z piekła wojny, potrzebują stałej uwagi i współczucia. Należy pokreślić, że i sami uchodźcy starają się być maksymalnie pożyteczni. Kobiety dyżurują w kuchni, mężczyźni przygotowują drwa, pomagają przy remoncie. W podziemiach klasztoru urządzono schron. Wilgotne piwnice prawie nie były używane, wszędzie była pleść. Zdarto odpadające tynki. W planach jest pokrycie murów nowym tynkiem. Schron jest potrzebny, gdyż alarmy w Gródku ogłaszane są kilkakrotnie na dobę.
Prawie każdy z mieszkańców klasztoru ma swoją niedawną tragiczną, straszną historię.
– Mieliśmy rodzinę z Mariupola z noworodkiem – opowiada o. Oleg Żaryk. – Chłopczyk urodził się 4 marca. Prądu w mieście nie było, w czasie porodu siostra przyświecała lekarzowi latarką z telefonu. Następnego dnia mąż zabrał żonę z dzieckiem do domu. Za kilka godzin w szpital trafiła rakieta, a 9 marca rosyjscy lotnicy zbombardowali szpital ciężkimi bombami.
Najeźdźcy wyłączyli w mieście łączność, więc o strasznej zbrodni, która wstrząsnęła całym światem (oprócz Rosji, w której władze i naród są dumni ze swych lotników-morderców), kobieta nie wiedziała. Gdy przyjechali do kliniki na konsultację – zobaczyli same ruiny. Jak rodzina chroniła się pod bombami i rakietami, a potem wydostała się z oblężonego miasta – to zupełnie oddzielna historia. Dziecko zostało zarejestrowane w Urzędzie Stanu Cywilnego w Gródku.
fot. Dmytro Poluchowycz
Większość uchodźców zatrzymuje się w mieście na kilka dni, aby odpocząć, a potem rusza na Zachód. Ale są tu i stali mieszkańcy. Pośród nich Maksym –psycholog socjalny z organizacji Emaus z Charkowa. Pomaga absolwentom internatów i młodzieży niepełnosprawnej. Prowadzi ich w poszukiwaniu własnego miejsca w życiu. Jest to bardzo ważna misja. Ten, kto spotkał absolwentów internatów, wie, że są to dzieci absolutnie nieuspołecznione i wymagają wiele wysiłku, aby stały się równoprawnymi członkami społeczeństwa. Gdy mowa o inwalidach-sierotach – to zadanie jest jeszcze bardziej złożone.
– Charków ostrzelano już w pierwszych godzinach interwencji – mówi Maksym. – Od razu powstało pytanie o ewakuację naszych podopiecznych, których większość jest niepełnosprawni. Dopiero po kilku dniach udało się opuścić miasto.
Uchodźców z Emaus w Charkowie przywieziono do Gródka celowo. – Większość naszych pracowników to katolicy – kontynuuje Maksym. – W katedrze charkowskiej Wniebowzięcia NMP zawiadomiono nas, że warto zatrzymać się w Gródku, bo jest to spokojne miejsce i są tam dobre warunki. Większość naszych wychowanków jednak wysłaliśmy za granicę. Niepełnosprawni chłopcy i dziewczęta są dziś we Włoszech. W Gródku pozostali chłopcy, którzy ukończyli 18 lat. Nie są zdolni do służby wojskowej, ale granicy przekroczyć nie mogą.
Maksym jest jednym z niewielu uchodźców, którzy mają pracę. Nadal pełni funkcję socjalnego pedagoga Emaus, tyle że nie w Charkowie, a w Gródku.
Do Gródka przeniósł się również nauczyciel z tej organizacji Ricardo D’Alessandro, który również postanowił nie opuszczać swoich wychowanków.
– Nigdy nie myślałem, że kiedykolwiek znajdę się w epicentrum tak strasznej wojny – wzdycha Ricardo, – że zbudzę się od wybuchów za oknem?
W oczach Maksyma – z trudem ukrywany ból. W rodzinnym Mariupolu zostali jego rodzice. – Od początku wojny Mariupol nie był ostrzeliwany i większość mieszkańców nie myślała o ewakuacji – wzdycha mężczyzna. – Moi rodzice też nie chcieli wyjeżdżać, mówili, że jakoś się obejdzie … Oto – pokazuje zdjęcie w smartfonie. – Chyba widział pan to zdjęcie satelitarne. Zna je cały świat. W tym największym zniszczonym domu mieszkała koleżanka mojej mamy… Pocisk wpadł jej prosto w okno. Ciało przez tydzień leżało w kuchni, a w sąsiednim pokoju mieszkał mąż. Dobrze, że przynajmniej był mróz. Gdy ostrzał ucichł, pochował ją na podwórku…
O okropnościach Mariupola Maksym opowiada bez emocji, niczym robot.
– Mama, jak wielu emerytów, dorabiała sobie jako pracownik służb socjalnych – opiekowała się leżącą starszą kobietą. Gdy zaczęły się ostrzały, chciała zabić okno deskami, aby odłamki nie poraniły leżącej. Deski były za długie. Poszła do domu po piłkę. Gdy wróciła, ten dom już płonął – kobieta spaliła się żywcem we własnym łóżku.
Rodzice Maksyma szczęśliwie przeżyli. Aby ewakuować się, długo szli na piechotę, jak wielu innych mieszkańców Mariupola. Rosjanie w swej podłości nie pozwalali korzystać z autobusów, więc ludzie wychodzili z miasta, jak mogli. Ostrzały uciekinierów były zwyczajną sprawą. Ponadto Rosjanie skierowywali ludzi według własnego widzimisię.
– Wreszcie pojawiło się kilka autobusów i ludziom obiecano ewakuację na tereny nieokupowane. Tymczasem wywieziono ich do Doniecka. Dowiedziałem się o tym, bo dostałem sms-a na telefon. Uchodźców z Mariupola traktowano źle. – Jak zwierzęta. Nie wiadomo czym ich karmiono, ale wszyscy chorowali na żołądek – napisali rodzice. Chociaż ludzie od początku agresji ukrywali się w piwnicach, bez możliwości umycia się (nawet z woda pitną były kłopoty, więc pito stopiony śnieg), ewakuowanym – a raczej wykradzionym – nie zaproponowano możliwości umycia się. Pierwszy prysznic udało im się wziąć dopiero po przybyciu do Rosji. Większa część grupy z powodu choroby została w Doniecku. Na razie, jak dowiedział się Maksym, jego rodzice myślą, w jaki sposób uciec z Rosji i dostać się na Ukrainę. Nie mają ochoty tam zostawać.
Nie mniej tragicznie uchodziła z Mariupola jego była żona z dziećmi. Dwie noce balansowali na granicy śmierci, ale udało się. Są już bezpieczni w sąsiednim Chmielnicku.
Podobne historie przeżył prawie każdy mieszkaniec klasztoru. Ludzie opowiadają o ostrzałach, pożarach, zrujnowanych domach, o swawoli i grabieżach ruskich żołnierzy… A jednocześnie cieszą się z ciszy. Regularne wycie alarmów lotniczych jest dla nich niczym w porównaniu do przylotu „gradów”. Ludzie są wdzięczni pracownikom Instytutu Teologicznego, że jak na obecną chwilę, mają tu dość komfortowe schronienie –każda rodzina ma przynajmniej oddzielny pokój. Takie warunki przy tej liczbie uchodźców są prawdziwym luksusem. W auli mieszkają samotni mężczyźni, ale i tam jest ciepło i zacisznie. Uchodźcy są wdzięczni również mieszkańcom miasta. Przybyszów w małych miejscowościach, gdzie jeden zna drugiego, zauważają od razu. Mieszkańcy Gródka starają się pomóc, ogrzać słowem czy uśmiechem.
Jak długo będzie tu działał przytułek, na razie powiedzieć trudno. Jego rektor o. Oleg Żaruk zapewnia, że będą tu mieszkać, ile będzie trzeba. Podkreśla też, że Instytut przyjmuje ludzi bez względu na wiarę: – Nie robimy żadnej różnicy: rzymski katolik, prawosławny, muzułmanin, czy nawet ateista. W tym trudnym czasie naszym chrześcijańskim obowiązkiem jest pomóc wszystkim potrzebującym.
Dmytro Poluchowycz
Tekst ukazał się w nr 6 (394), 31 marca – 13 kwietnia 2022
Source: Nowy Kurier Galicyjski