Warszawa nagle stała się miastem ciekawszym, niż Lwów. Wojna nie została za progiem. Ci którzy chodzili Nowym Światem i Krakowskim Przedmieściem zdążyli jej zaznać. Polska stała się dla Ukraińców tym, czym w 1939 roku dla Polaków była Rumunia i Węgry.
Warszawa od dawna wydawała mi się miastem w jakimś stopniu ukraińskim. Język ukraiński, bądź rosyjski słyszałem regularnie w metrze, autobusach, a w szczególności w pociągach podmiejskich. Po agresji rosyjskiej na Ukrainę miałem wrażenie, że wszystkie rozmowy w tym mieście dotyczą Ukrainy.
Kawiarnia na Krakowskim Przedmieściu
Po audycji Radia Kurier Galicyjski nadawanej w Radiu Wnet poszedłem do najbliższej kawiarni. Zamówiłem kawę i nie zdążyłem usiąść, gdy mój wzrok przykuły trzy młode mamy z wózkami. Po sposobie zachowania i urodzie, zgadywałem, że są Ukrainkami. Były to jednak domysły bez potwierdzenia.
– Dzień dobry – skupiając wzrok na trzech kobietach nie zauważyłem, że przy stoliku obok mnie siedzi znajomy, którego przed laty często spotykałem w Hotelu Europejskim. Elegancki mężczyzna ubrany w niecierpiącej krzykliwych kolorów tonacji szarości i brązów, nie musiał wypowiadać ani słowa, bym wiedział, że wychował się we Francji. Jego wyczucie smaku i mowa ciała informowały o tym, zanim usłyszy się francuski akcent. Kiedyś, gdy bywaliśmy w biurach na tym samym piętrze, zdarzało nam się rozmawiać o Ukrainie i Kurierze Galicyjskim. Nie wyjawię na razie jego nazwiska.
– Dzień dobry. Oto najnowszy numer Kuriera Galicyjskiego – wręczyłem egzemplarz naszego pisma. Zwykle w podróży staram się mieć kilka gazet przy sobie na wypadek takich spotkań.
– Polacy murem za Ukrainą – przeczytał tytuł artykułu z pierwszej strony – To prawda. To co się dzieje teraz, jest niesamowite. To wspaniały moment dla Polski, żeby zaprezentować się od dobrej strony.
Przysiadłem się do stolika. Rozpoczęliśmy rozmowę. Za jego plecami siedziały trzy mamy. Byłem coraz pewniejszy, że są Ukrainkami…
– Wie pan. Chciałbym namówić francuską Polonię, by wsparła Ukraińców, ale trzeba znaleźć jakąś godną zaufania organizację, albo fundację. Ma pan jakiś pomysł?
– Pomyślę. Na pewno coś znajdziemy – po nocnej podróży z Ukrainy spałem tylko trzy godziny. Wolno zbierałem myśli.
Podszedłem do baru po zamówioną uprzednio kawę…
– Już wiem, gdzie! – mężczyzna był rozbawiony – wiem, gdzie szukać ludzi, którzy pomagają. U mnie w domu!
Mężczyzna mówiący z francuskim akcentem wskazywał na artykuł Konstantego Czawagi z 2. strony Kuriera Galicyjskiego: „Jedna z placówek pomocy dla uchodźców”. Na zdjęciu widniał napis po ukraińsku „humanitarnyj sztab”. Z tyłu widniał zabytkowy gmach we Lwowie. Też zacząłem się śmiać.
– Mój wuj tam mieszkał – śmiał się rozmówca.
– W rzeczy samej – powiedziałem. – To Pałac Potockich.
– Dzień dobry. Poznaje mnie pan? – kobieta ściągnęła maseczkę, żebym miał pewność, że ją rozpoznam, co rzeczywiście nastąpiło. To była Polska z Żytomierza.
– Ta pani przyjechała z Ukrainy – powiedziałem. – Trzy mamy pod ścianą na te słowa ożywiły się w sposób widoczny. Miałem rację – są z Ukrainy.
W dwupiętrowej kawiarni wszyscy zajmujący pierwszy poziom byli związani z Ukrainą. Jak było na piętrze? Nie sprawdziłem…
– Dam panu wizytówkę – powiedział żegnając się elegancki mężczyzna.
Na wizytówce widniało nazwisko: Potocki…
Dworzec Centralny
W poszukiwaniu kantoru dotarłem do sklepu wielkopowierzchniowego Złote Tarasy
Gdy stałem w kolejce, by wymienić pieniądze, zostałem zaczepiony przez ogromnego niedźwiedzia o dobrotliwej twarzy. Niedźwiedź objął mnie serdecznie.
– Jak się trzymasz – usłyszałem głos tak niski i tak aksamitny, że z pewnością mdleją na ten dźwięk wszystkie niewiasty.
Cały czas będąc w objęciach niedźwiedzia, myślałem, jak na moim miejscu czuły się wszystkie jego byłe dziewczyny i żony. Było mi trochę nieswojo…
Niedźwiedź poszedł na dworzec po członków Kabaretu Czwarta Rano.
– Skoro spotkaliśmy się w tym miejscu po zaledwie kilku godzinach pobytu w Warszawie, idę z tobą – porzuciłem kolejkę do kantoru.
Pożegnałem się ze Sławkiem Gowinem i wyruszyłem na poszukiwanie kolejnego kantoru.
Zbliżała się do mnie młoda, ładna dziewczyna o urodzie trafiającej w sam kanon tejże: czarnooka, czarnobrewa. Trochę się ożywiłem, bo prawdopodobnie ostatni raz w moim życiu zaczepia mnie taka młoda dziewczyna.
– Przepraszam, czy wspomógłby mnie pan – wyczuwałem niepolski akcent, ale jej polszczyzna była nienajgorsza. – Mam trudną sytuację. Mieszkam w hostelu…
– A skąd pani jest? – spytałem.
– Z Ukrainy.
– Dobre – uśmiechnąłem się i przeszedłem na ukraiński – skażit’, bud’ łasla, z jakoho mista?
Dziewczę uśmiechnęło się nieśmiało – Nie mówię po ukraińsku…
– Jesli nie gawaritie na ukrainskom, nawierna gawaritie na russkom jazykie – cały czas sądziłem, że sprawa się wyjaśni…
– Nie mówię – odpowiedziała dziewczyna o pięknych, czarnych oczach, które powoli gasły, a uśmiech stawał się coraz bardziej nieśmiały…
Nie odrzekłem ani słowa i udałem się w poszukiwaniu kantoru…
Pielmieni
Wejść? Nie wejść? Wejść? Nie wejść? Pierogarnia zwróciła moją uwagę już kilka razy w trakcie poprzednich wizyt w Warszawie, ale nie czułem potrzeby, by tam zajrzeć. Plakat reklamujący pierogarnię, a właściwie „pielmieniarnię” wydawał mi się groteskowy i – nie wiedzieć czemu – był po angielsku… Zwłaszcza irytowało mnie to ostanie, ale… wszedłem.
– Poproszę pielmieni z mięsem – okazałem się konserwatystą, choć podobno ten rodzaj pierogów z dorszem też należy do klasyki gatunku. Kusiły mnie również uwielbiane przeze mnie bakłażany, ale wybrałem mięso.
– Chwileczkę. Dziesięć minut – odpowiedziała pani o mocnym – w tym wypadku nie miałem wątpliwości – wschodnim akcencie. Precyzując: rosyjskim. Kobieta wyglądała na silną, ale coś ją gnębiło. Świadczyły o tym smutne, lekko załzawione oczy. Przypominała mi znajomą z Krymu. Może jest ze wschodniej Ukrainy?
Przy jednym ze stolików siedziała… znowu czarnooka, czarnobrewa: tym razem czterdziestoletnia, atrakcyjna, o szerokich biodrach i ustach pełnych jak u Brigitte Bardot. Oddawałem się rozkoszy jedzenia pielmieni, a właściwie – jak upomina mnie przyjaciel ze Lwowa – kołdunów. Pokusa by zamówić drugą porcję była coraz większa. Czarnooka w naturalny sposób przyciągała moją uwagę, a ja z rozpaczą zjadałem ostatnie kołduny… Trzeba było podjąć ważną decyzję: druga porcja albo poszukiwanie kantoru.
W pomieszczeniu nagle pojawiła się kobieta, której głos wypełnił całą przestrzeń baru. Od wejścia zaczęła mówić: – Cześć, jak się masz? Tu masz numer, jak trzeba będzie kogoś ściągnąć, to oni załatwiają. U nas w Milanówku pracuje cały czas grupa. Cała remiza strażacka jest przeznaczona na pomoc Ukrainie…
Pani ewidentnie była zaprzyjaźniona z właścicielami baru. Mówiła dużo, ale wszystkie zdania były ważne. Przyciągnęła uwagę również czarnookiej z ustami jak Brigitte Bardot:
– Moja znajoma została w Kijowie. Czy potrafi pani jakoś pomóc?
Powoli rozkręcała się rozmowa dotycząca pomocy Ukraińcom. Z czasem i ja dołączyłem do pań. Wyjaśniła się również „geografia aktorek dramatu”. Obydwie panie były z Doniecka.
Zatem miałem rację. Właścicielka była ze wschodniej Ukrainy. Z samego Doniecka. Trauma z 2014 odrodziła się w tych trudnych dniach. Wieści z mediów i od znajomych z Ukrainy były zatrważające.
– Strach pomyśleć co będzie. A może oni kiedyś i tu przyjdą!?
Śmierć z Telegramu
Zadzwonił telefon. Wyszedłem na zewnątrz, by porozmawiać, jak sądziłem w sprawie służbowej, ale w tym czasie często wojna stawała się tematem numer jeden i po chwili rozmawialiśmy o wojnie.
– Ty znasz takiego chłopaka od nas z pracy z Kijowa. Pracuje u nas ze dwa lata?
– Tak, sympatyczny koleś.
– Wiesz, co on widział w telefonie?
– Nie.
– Oglądał informacje o tym co się dzieje w Kijowie. Filmik z ostrzałem Kijowa. I nagle zobaczył, jak zginęli w wyniku ostrzału rodzice jego przyjaciela.
Nogi się pode mną ugięły. Przecież ja dzisiaj z nim rozmawiałem. Zaraz, zaraz. Byłem zdziwiony, że ma urlop w czasie, gdy jest wojna na Ukrainie… Układałem sobie wszystko w całość, jego słowa „nikt nie wie, co ja teraz czuję”. Miałem wrażenie, że był nieobecny, że rozmawiałem z cieniem człowieka…
W Warszawie na każdym kroku widziałem barwy ukraińskie. Zadzwoniłem nawet do Lwowa z informacją, że ukraińskich flag jest tu więcej niż we Lwowie. Zresztą był już czas na mój powrót do Lwowa. Zdążyłem trafić na Dworzec Wschodni – dominujące kolory? Błękit i żółć.
Zaczepiłem jedną z wolontariuszek, tym razem nie czarnooką. Trochę się otrząsała przede mną – przed natrętem, który nie wiadomo czego od niej chce. W końcu zaczęła rozmowę: zna ukraiński, lubi ukraińską muzykę, ma tam rodzinę, poczuła się potrzebna.
Miałem wrażenie, że cała Warszawa poczuła się potrzebna, że wszyscy pomagają Ukrainie.
Wojciech Jankowski
Tekst ukazał się w nr 5 (393), 15 – 30 marca 2022
Source: Nowy Kurier Galicyjski