Wojna polsko-ukraińska z lat 1918–1919 pozostawiła trwałe ślady wśród przedstawicieli obu narodów. Oprócz znacznej liczby zabitych, rannych i zniszczeń materialnych, pogłębiła się także wzajemna niechęć wśród wielu osób. Świeżych wspomnień nie można było jeszcze długo wymazać z pamięci: przebywanie w więzieniach przyjaciół, krewnych, znajomych, których podejrzewano, że są politycznie niepewni czy wreszcie jako jeńcy wojenni, wywoływało negatywne nastroje. Stąd zagadnienie na temat osób internowanych czy więźniów obrosło w szereg mitów czy plotek, które przeplatały się z wiadomościami prawdziwymi. Wydaje się, że obecnie nadszedł czas, aby badać dzieje stosunków polsko-ukraińskich – wypełnić białe plamy wspólnej historii, ustalić fakty, odnaleźć prawdę, a tym samym wzbudzić większe wzajemne zaufanie.
Więzienie dla internowanych w Jazłowcu istniało mniej więcej od początku grudnia 1918 r. do przełomu maja-czerwca 1919 r., jako ogólnokrajowe w Zachodnioukraińskiej Republice Ludowej (ZURL). Swoim zasięgiem obejmowało ludność z okolicznych terenów oraz ze wszystkich części nowo utworzonego państwa.
Obóz znajdował się w klasztorze Zgromadzenia Sióstr Niepokalanego Poczęcia N.M.P. (założonym w 1863 r.) w Jazłowcu, powiat Buczacz. W dokumentach ukraińskich występuje pod nazwą „Internowani w klasztorze S.S. Niepokalanek w Jazłowcu”. Nie znaleziono żadnych danych dotyczących liczby osób przebywających w obozie w czasie całej wojny ukraińsko-polskiej w latach 1918–1919. Zachował się niedatowany niestety prywatny spis 158 osób, które się w nim znajdowały. Dyrektor gimnazjum w Buczaczu, internowany w Jazłowcu Polak Antoni Siewiński w swoim dzienniku „Pamiętniki Buczackie i Jazłowieckie z czasów wojny wszechświatowej” wymienia 234 nazwiska, imiona oraz miejsca, z których te osoby zostały internowane. Obóz znajdował się w jednym skrzydle klasztoru. W tym samym czasie w innym skrzydle tego samego budynku znajdowała się szkoła z internatem dla dziewcząt z zamożnej szlachty, w której uczyło się wówczas około 120 uczennic (w czasie pokoju ich liczba sięgała 300). Internowani ich nie widzieli, i w związku z tym nie mieli żadnego kontaktu z nimi. Sam budynek klasztoru należał do rodziny Błażowskich, a przedstawicielka rodu, która zarządzała klasztorem, nie bała się wdawać w spory ze strażą ukraińską. Komendantem obozu był Zachar Było, który przed I wojną światową pracował jako pomocnik krawiecki i pochodził z Monasterzysk.
Antoni Siewiński ciekawie, ale i dość emocjonalnie, opisuje na swoim osobistym przykładzie procedurę aresztowań w Buczaczu (można przypuszczać, że zatrzymania były podobne w innych miejscowościach):
„Trzynastego grudnia 1918 o godzinie 11 w nocy, bo zły człowiek boi się dnia, zapukał ktoś do mego pomieszkania. Wstałem i widzę przez szyby w oknach czterech żołnierzy z bagnetami i latarkę w ręku. „Może znowu rewizja?” – myślę sobie i wpuściłem ich do środka. Kapral, dość grzeczny człowiek, dał mi kartkę podpisaną przez Bociurkę, na której wyczytałem:
„Wzywaje się pana Siewińskoho z dwoma synamy do przesłuchania”. Dobre mi przesłuchanie o północy. Podejrzewałem więc, iż to jest jakiś niegodziwy podstęp. Żołnierze czekali, dopókiśmy się nie ubrali, a ja wziąłem ze sobą na wszelki wypadek z domu trochę pieniędzy. Wyszliśmy na ulicę, a czterej nasi opiekunowie z bagnetami otoczyli nas dookoła i tak paradą szliśmy przez miasto. W całym mieście było ciemno, tylko u inżyniera Ostrowskiego i Pożyckiego okna były oświetlone. Poznaliśmy zaraz, że to jakieś ogólne aresztowanie wybitniejszych Polaków. Tak przyprowadzono nas do budynku szkolnego nad Strypą. Nigdy przedtem ani by mi przez myśl nie przeszło, że w sali, w której nieraz uczyłem seminarzystki, lub jako członek komisji kwalifikacyjnej przepytywałem nauczycieli, jako więzień stanu strzeżony będę przez uzbrojonych żołnierzy. Zastałem tu już kilkadziesiąt osób i ciągle jeszcze nowych przyprowadzono. Byli to księża, urzędnicy, nauczyciele, wybitniejsi rzemieślnicy, dyrektorowie szkół, obywatele wiejscy, a między nimi znalazł się – o cudo! jeden izraelita, adwokat Auschmitt, który był tam tak potrzebny jak pies przy kościele. Nie było nam wcale do śmiechu, ale na widok przerażonej twarzy, wytrzeszczonych oczu pana adwokata, płakaliśmy ze śmiechu.
– Uf! Uf! Uf! Co ja komu winien? Ja nikomu nic nie przeszkadzam, co mnie to wszystko obchodzi? Za co oni mnie aresztują? To wszystko winien ten Bienenwald (lekarz mieszkający pod jednym dachem z Auschmittem) do niego najpierw pukali, a on gdyby mnie przestrzegł, byłbym uciekł i co by mi byli zrobili? A on pokazał żołnierzom drogę. To wszystko ten Bociurko na złość mi zrobił, bo ja mam mieć we wtorek termin, a ja mam z nim konkurencję. Uf! Uf! Uf!
I fukał i dmuchał i za laską szukał, cygara palił, chodził po wszystkich kątach, pytał, sykał, a sapał jak miech kowalski. Rzeczywiście trzeciego dnia już po terminie, nie wiem kto tam sprawę miał, czy termin odroczono, podpisał deklarację i puszczono go na wolność. Wówczas, jako prawdziwy lojalny hajdamaka kazał namalować niebieską tablicę z żółtym napisem w narzeczu rusińskim Dr. Ausschmitt adwokat”.
14 grudnia 1918 r. 67 osób zostało internowanych w Jazłowcu z Buczacza, a po drodze dołączyli do nich zatrzymani w Monasterzyskach. Na początku istnienia obozu, po przyjeździe internowanych z Buczacza i Monasterzysk, znajdowało się w nim łącznie 87 osób. Tydzień później przybyło 85 internowanych z Żółkwi, Jaworowa, Sokala, Kamionki Strumiłłowej i Radziechowa. Później przyjechało kilka kolejnych transportów. W tym samym czasie wysłano tu 17 kolejnych jeńców, których wzięto do niewoli pod Jaworowem (Basylewicz Piotr, Baluchowski Edmund, Ciężko Julian, Chmielewski Walentyn, Dłużewski Piotr, Grzywiński Maksymilian, Dorabialski Stanisław, Gara Jan, Imiał Józef, Jach Wincenty, Krakowiak Jan, Kusz Franciszek, Kucharski Stanisław, Kubisiak Włodzimierz, Kmicz Marian, Skoczylas Stanisław, Malczak Michał). Wobec polskich żołnierzy przebywających w obozie stosowano dodatkowe obostrzenia: siedzieli w osobnej celi, liczebność pilnujących ich strażników była zwiększona, nie wolno im było rozmawiać z innymi internowanymi (cywilami), a gdy jeden z nich szedł do toalety, był konwojowany przez dwóch uzbrojonych żołnierzy. Jeńcy z zasady przebywali w Jazłowcu tylko kilka dni, a następnie byli odsyłani do Kosaczowa pod Kołomyją, co świadczyć może o tym, iż obóz jazłowiecki miał w założeniu pełnić rolę obozu przeznaczonego głównie dla cywili (w przeciwieństwie do obozu w Kosaczowie, gdzie wraz z internowanymi przebywał znaczny odsetek jeńców wojennych).
Co ciekawe, według wspomnień A. Siewińskiego, w Jazłowcu władze obozowe wprowadziły do grupy przetrzymywanych swojego agenta, co opisano następująco:
„Hajdamacy umieścili także między internowanymi jednego, który im donosił, co który z nas mówił. Nazwiska tego człowieka tu nie umieściłem, bo nie jest tego wart, ale w Buczaczu wszyscy go znają. Jeden z uczciwych żołnierzy przestrzegł nas przed nim. Zdrajca ten, pomiarkowawszy, że go już znają, podpisał dla oka deklarację i wypuszczono go, a my odetchnęli”.
10 stycznia 1919 r. do obozu przybył transport z ok. 80 osobami internowanymi, przetrzymywanymi w Jaworowie, Sokalu, Żółkwi i innych miejscowościach. Byli wśród nich nauczyciele, prawnicy, rzemieślnicy, chłopi, hrabiowie, księża itp. Przy ogólnym dramatyzmie sytuacji, dochodziło także do sytuacji dość zabawnych, które tak przedstawił A. Siewiński:
„Ludzie ci byli tak zmaltretowani, znużeni, brudni i obdarci, że żal się robiło patrząc na nich. Idzie jakiś obdartus w wojskowej czapce, zasmolony i brudny, pytam:
– Coś za jeden?
– Jestem profesor gimnazjalny, ksiądz Zwoliński.
Dalej idzie jeszcze większy obdartus, czarny jak noc i bez butów na nogach:
– A ty kto?
– Ksiądz Samborski wikary z Jaworowa.
Dalej sunie jakiś batiarzyna także czarny, jak noc a świszcze wesoło
– Coś za jeden?
– Rad, starosta ze Żółkwi.
Nareszcie widzę dziada prawie nagiego, nogi szmatami powiązane, ubranie podarte bez guzików, sznurkami powiązane.
– A któż to ten dziadyga?
– Bronisław Niżankowski, dyrektor szkoły wydziałowej w Jaworowie.
Toż to mój serdeczny kolega. Przed trzydziestu kilku laty razem do Seminarium chodziliśmy, zawsze wesoły i dziś humor go nie opuszcza”.
Zachował się oficjalny list od naczelnika obozu Zachara Była do komisariatu okręgowego w Buczaczu z dnia 6 marca 1919 roku: „Poinformowano, że internowani Franz Blaszkiw i Mychailo Podilczuk uciekli wczoraj o godzinie 19:00 z obozu internowanych. Należy zaznaczyć, że pierwszym jest 21-letni Polak ze wsi Rosilna pow. Bohorodczany, ślusarz cywilny, drugi Ukrainiec, lat 22, ze wsi Starzawa, pow. mościski, szewc cywilny”.
Warunki pobytu w obozie były nienajgorsze. Drzewa opałowego było dość do ogrzewania, bowiem obok budynków znajdował się las Błażowskiego, którym w czasie wojny każdy rząd zarządzał według własnego uznania. Młodzi internowani pracowali w drewutni, korzystając z okazji do przebywania na świeżym powietrzu. A. Siewiński opisuje zabawny fakt:
„Raz poszedł tam major Józef Potocki [prawdopodobnie chodzi o Xawerego Mieczysława Lubicz Potockiego (01.03.1870 – 11.03.1926) – aut.], właściciel Rukomysza, człowiek otyły, ale pomimo to rześki i żwawy. Zobaczył to żołnierz i mówi: „Ty hrubyj nesy słomu”. Potocki zmierzył go wzrokiem i pyta: „A kto bude mene nesty?”. Żołnierz pomiarkował, z kim ma do czynienia, uląkł się i dał mu spokój”.
Pożywienie pochodziło od zakonnic z własnych zapasów i produktów, dostarczanych przez polskich chłopów z okolicznych wsi, np. ziemniaki przywożono z Dźwinogrodu. Na początku, gdy siostry miały zapasy, dawały większe kawałki chleba, gęstą zupę ziemniaczaną lub fasolową, a kilka razy wieczorem robiły nawet herbatę z suszonych w piecu jabłek, czasami gotowały kulesz z mąki kukurydzianej. Jednak zapasy klasztorne, które żołnierze przekazali siostrom na kuchnię, zaczęły się kończyć. Mimo wspomnianej już pomocy chłopów polskich brakowało całkowicie żywności, gdyż liczba internowanych wraz z zakonnicami i dziećmi w połowie stycznia sięgała ok. 500 osób. Gdyby było około 120 uczennic, to zabierając siostry zakonne, możemy założyć liczbę internowanych w Jazłowcu na około 350. Można przyjąć, że była to wtedy maksymalna pojemność klasztoru pod względem liczby osób, które należało wyżywić i zapewnić im jakiekolwiek warunki lokalowe. A. Siewiński tak opisuje posiłki w tamtym czasie:
„Na śniadanie, obiad i kolację dostawaliśmy tylko trochę słonej wody pomaszczonej rozgotowanymi kartoflami, lub tartą czerwoną fasolą, którą szumnie nazywaliśmy czekoladową zupą. A chleba dostawaliśmy dziennie tylko jedną kromeczkę ważącą 7 dekagramów. Zakonnice i dzieci dostawały tak samo”.
Co ciekawe, więźniowie otrzymywali ukraińskojęzyczną gazetę „Nowe Życie” i polskojęzyczną gazetę [prawdopodobnie „Znicz” – aut.], wydawaną w Stanisławowie, a nawet gazety wojskowe UHA. Od nich mogli dowiedzieć się o pewnych wiadomościach, oczywiście ocenzurowanych.
Opiekę medyczną zapewniał internowany z Buczacza dr Bienenwald i stara zakonnica:
„Przysłano nam lekarza Bienenwalda. Stary dyrektor Zych poszedł do niego, a lekarz zapisał mu pożywniejszy obiad. Nazajutrz rano przychodzi Zagrajczuk i mówi do dyrektora: „Ty staryj Zych distaniesz ekstra obiad”. Naturalnie dyrektor już wspólnie obiadu nie jadł i przyniesiono mu filiżankę bardzo cieniutkiego rosołu i nic więcej. Jak to inni spostrzegli to już nikt nie chciał chorować, a Zych od razu wyzdrowiał! Jednak, gdy kto był naprawdę chory, udawał się do siostry, a było to bardzo sympatyczna staruszka, która lepiej umiała radzić i leczyć niżeli lekarz”.
Wraz ze wzrostem liczby internowanych, krewni zatrzymanych coraz częściej zwracali się pisemnie do ukraińskiego Państwowego Sekretariatu Spraw Wewnętrznych. Anna Szepankewicz ze wsi Rudki zaapelowała do UNRady i komisarza okręgowego o uwolnienie jej synów Władysława i Gustawa z obozu w Jazłowcu, „gdzie nie ma nawet prymitywnych warunków bytowych”, albo przynajmniej o przeniesienie ich do Sambora.
W ostatnim tygodniu stycznia 1919 r., głównie z powodu braku żywności, internowanym pochodzącym z Buczacza zamieniano pobyt w obozie na areszt domowy (z wyjątkiem sześciu osób, które w opinii władz ukraińskich były niebezpieczne):
„Dnia 21 stycznia r. 1919 przyjechał z Czortkowa jakiś sympatyczny człowiek w wojskowym ubraniu i dwiema gwiazdkami na kołnierzu. Później dowiedziałem się, że to był adwokat Wydrak. Ma to być porządny człowiek.
Oświadczył nam, że internowanych można puścić do domu, ale tylko zamieszkałych w Buczaczu, tylko musimy dać pisemne oświadczenie, że do politycznych spraw mieszać się nie będziemy, jako też i codziennie mamy się osobiście zgłosić w komisariacie jako dowód, że żaden z nas nie uciekł. Każdy na to chętnie się zgodził. Zostawiono tylko, według mniemania hajdamaków, najniebezpieczniejszych a to: Lewartowskiego, Rudnickiego, Ostrowskiego, Wagnera, ks. Wruchę i ks. Ogrodnika. Nazajutrz rano przyjechało z Nagórzanki kilku uczciwych gospodarzy, wzięli nas na sanie i zupełnie bezpłatnie przywieźli nas do Buczacza. Stolarza Urbańskiego, mię i moich dwóch synów wziął na swoje sanie były legionista polski, a mój uczeń Kutrowski. Jaki ten świat, chociaż pokryty śniegiem, wydaje się pięknym może tylko ten osądzić, kto jako rekonwalescent wstał po dłuższej chorobie i wyszedł na świeże powietrze, lub też aresztant, który odzyskał choćby względną wolność. Jechaliśmy wesoło ponad rzeką Strypą jarem lasu buczackiego i przez Fedory a potem obok klasztoru O.O. Bazylianów wjechaliśmy z paradą do miasta. Był to dzień targowy. Gdy nas spostrzeżono, wszystko co żyło pobiegło za nami i radość na obliczach mieszczan i wieśniaków tak Polaków, jak i Rusinów była niezmierna. Wraz z księdzem Olbrychtem zajechaliśmy przed probostwo. Tu już wiedziano, że przyjedziemy i proszono nas na obiad, który był na ówczesne czasy bardzo luksusowy. Podano bowiem tylko rosół z kaszą greczaną, smakował on nam jednak tak jak nigdy w życiu, z czego panna Stefcia Olbrychtówna była wielce zadowolona.
Nadszedł ksiądz Dziurzycki, którego nie internowano, nie chciano bowiem drażnić wieśniaków na Podzameczku, także we wsiach na Nadgórzance i Podlasiu. Tam opowiadał nam o wrażeniu jakie wywołało w mieście nasze aresztowanie. Mieszczanie z Buczacza obu obrządków, jako też chłopi z Podzameczka, odgrażali się, że wytną komisariat, dlatego w mieście podwojono straże”.
Wkrótce na rozkaz z Czortkowa zwolniono również tych, którzy pochodzili z Monasterzysk, pozostawiając jednocześnie tych, którzy przyjechali z innych (dalszych) miejscowości.
Również w Buczaczu było około 200 osób zamkniętych z innych miejscowości. 13 kwietnia 1919 r. powstał w Buczaczu Komitet Polski, na którego czele stanął Władysław Ostrowski, były internowany w Jazłowcu:
„Komitet ten był złożony z panów i pań, starał się o to, by wszyscy ci biedacy mieli gdzie mieszkać i co jeść. Krzyżanowski pozwolił na urządzenie dnia kwiatka, by w ten sposób zebrać dla konfinowanych żywność, pieniądze i ubranie. Miasto i wsie okoliczne były wyniszczone, lecz każdy dawał, co mógł. Wieśniacy wsi Podzameczka, Podlesia, Dźwinogród i Nagórzanki zwozili zboże, mąkę, kasze i kartofle. Mieszczanie, urzędnicy i nauczyciele dzielili się ubraniami i bielizną. Panie Stefcia Czechowiczówna (Krupińska), Marylka Stefanosówna zarządzały gospodarstwem, a praca to była ciężka i wyczerpująca. Inne panie gotowały w kotłach jedzenie. Zabawny był to widok, gdy maleńka panna Kazia Chymiakowska, nauczycielka, rozdawała warzochą ugotowaną w kotle potrawę pomiędzy zgłodniałych ludzi, którzy ją nazywali „matusią”.
Wpis w dzienniku A. Siewińskiego od 5 kwietnia 1919 r. podaje, że w Buczaczu przebywało już około 100 osób. Trudno dziś dokładnie określić, jak długo obóz działał i czy działał sprawnie przez cały czas swego istnienia. Zachował się list od dra Bociurka z dnia 26 marca 1919 r.:
„Wszystkie Ukraińskie Państwowe Komisariaty Powiatowe ZO UNR zostają poinformowane, że na mocy zarządzenia Państwowego Sekretariatu Spraw Wewnętrznych z 13 marca 1919 r. zlikwidowano część nr 1468 dla internowanych w powiecie, w związku z czym Państwowy Ukraiński Komisariat Powiatowy nie przyjmuje już żadnych internowanych”.
Zachowała się jednak wzmianka z 23 kwietnia 1919, że „komitetowi polskiemu pozwolono znów chodzić po domach za kwestą. Zbierano dary na rzecz internowanych w Jazłowcu, którzy tam jeszcze zostali. Nazbierano darów żywnościowych dość dużo i zawieziono do Jazłowca. Będą biedacy mieli święta”.
W dniu 4 maja 1919 r. profesor Szczerba został aresztowany i wysłany do Jazłowca. Wieczorem 23 maja 1919 r. przez Czortków do Jazłowca eskortowano 154 Polaków, w tym kilku w mundurach wojskowych. Można zatem przypuszczać, że obóz być może tylko chwilowo przestał istnieć, a później wznowił swoją działalność, biorąc pod uwagę względy praktyczne lub brak możliwości przeniesienia internowanych w inne miejsce przetrzymywania.
Petro Hawryłyszyn
Tekst ukazał się w nr 14 (378), 30 lipca – 30 sierpnia 2021
Source: Nowy Kurier Galicyjski