Anschluss, który nie nastąpił
W przekładzie z niemieckiego „anschluss” oznacza przyłączenie, połączenie, aneksję. W historii terminu używa się, gdy mowa o zajęciu Austrii przez hitlerowskie Niemcy. Po co jednak chodzić daleko. W historii Przykarpacia była chwila, gdy administracyjna mapa kraju zdecydowanie została przekrojona.
Wcześniej na Zachodniej Ukrainie było więcej obwodów. Oprócz obw. lwowskiego, tarnopolskiego i stanisławskiego był jeszcze obwód drohobycki. W 1959 r. w Kijowie podjęto decyzję o likwidacji tego ostatniego i połączeniu go ze stanisławskim. Przewodniczący władz w Stanisławie, tow. Jeriominko, nie był tym zachwycony i na plenum CK KPU (Komunistycznej Partii Ukrainy) powiedział, że jego obwód nie jest z gumy i posad dla wszystkich urzędników zwolnionych z obw. drohobyckiego w nim nie znajdzie. Jego lwowski kolega okazał się bardziej sprytny i zagwarantował wszystkim zatrudnienie. Wynikiem tej dyskusji było przyłączenie obw. drohobyckiego do lwowskiego.
Ale jak się okazało, nie dla wszystkich urzędników znalazły się odpowiednie miejsca pracy. Do Kijowa popłynęła fala skarg od oburzonych urzędników. Klamka jednak zapadła i wracać do poprzedniego podziału administracyjnego USRR nikt nie miał zamiaru.
Królowa zażenowania
O Stanisławowskim cudownym obrazie Matki Boskiej, znanej jako Łaskawa, pisano wiele. Ale jej najnowsza historia jest mało znana.
W 1946 r. ks. Filipiak potajemnie wywiózł obraz do Polski. Krok ten był wymuszony, bo w ZSRR nic dobrego go nie czekało. Przez dłuższy czas kapłan przechowywał obraz we własnym domu, a w 1959 r. przekazał go do kościoła świętych Piotra i Pawła w Gdańsku. Podczas wojny świątynia została zniszczona przez lotnictwo sowieckie i nieuszkodzoną zachowała się jedynie zakrystia, w której urządzono niewielką kapliczkę.
Jeżeli na Przykarpaciu dzięki obrazowi działy się liczne cuda i uzdrowienia, to w Gdańsku było odwrotnie. Żadnego cudu Matka Boska Łaskawa tam nie dokonała. Prócz tego w kaplicy regularnie zdarzały się jakieś przykre wypadki. Przed obrazem ludzie potykali się na równej posadzce, łamiąc ręce i nogi. W 1990 r. wszczęła się tam nawet bójka, gdy kapłan z ormiańskiej parafii w Gliwicach chciał zabrać obraz na siłę, a miejscowy proboszcz czynił opór i jednak odwojował swoje. Z powodu tych ekscesów stanisławowska ikona NMP została nazwana „Królowa zażenowania”.
W 2007 r. z okazji 70-lecia koronacji obrazu, został on uroczyście przeniesiony z kaplicy do kościoła i powstało tam miejsce odpustowe. Ale cuda się nie zdarzają.
Terakotowe rzeźby
Na starych widokówkach pasażu Gartenbergów możemy zobaczyć piękne rzeźby, stojące w niszach. Były to figury terakotowe w pełnym wymiarze wzrostu człowieka i przedstawiały postacie z mitologii antycznej. Według słownika, były to „ceramiczne jednorodne, nie pokryte glazurą wyroby z kolorowej gliny o porowatej strukturze”.
W czasach sowieckich pasaż przekształcono na magazyn. Pod koniec lat 1950. przeznaczono go na centralny sklep uniwersalny i rozpoczęto remont. Stary budowlaniec Stepan Szmat, dawny pracownik zakładów budowlanych, opowiedział taką historię:
Podczas remontu ujrzano postacie w niszach. Trzeba było je stamtąd przenieść. Stepan zwrócił się do Muzeum krajoznawczego. Stwierdzono tam, że nie mają one żadnej wartości artystycznej i odmówiono ich odebrania. Pozostało tradycyjne rozwiązanie – antyczni bogowie powędrowali na ciężarówkę i wywieziono ich na śmietnik.
Żarty małego Arkaszy
Dyrektor Muzeum literatury Przykarpacia Wołodymyr Smirnow w czasopiśmie „Krajoznawca Przykarpacia” opublikował interesujące wspomnienia o swoim dzieciństwie, które przypadało na przełom lat 1950-60. Oto jeden fragment:
„Mieszkała w Stanisławie grupa wesołków. Lubili różne rozrywki i pohulać sobie. Pośród nich wyróżniał się jeden –bardzo niski, zupełny malec, niedorostek. Nazywał się Arkadij.
Stał kiedyś na skraju chodnika. Było zimno, a jego drobniutkie czerwone paluszki zdębiały od mrozu. Za mała jesionka opinała chudziutkie ciałko, czapka-uszanka była opuszczona na czoło i zawiązana pod brodą. Twarzyczka ukryta była przed współczującymi spojrzeniami przechodniów.
Stał taki mały i płakał, ale najgłośniej, gdy obok przechodziła jakaś młoda i ładna panienka.
– Proszę panienki, bardzo chcę siusiu, ale zmarzły mi rączki… – łzy z natartych cebulą ocząt spadały na śnieg i natychmiast zmieniały się w kryształki.
– Boże, biedne dziecko! Chodź szybciej, synku, zaraz ci pomogę… – i panienka brała dziecko za rękę, prowadziła do zaułka Fortecznego, pod resztki stanisławowskich murów…
Wkrótce z zaułka donosiły się kobiece okrzyki, wśród których dominowało szczere zdziwienie. Ten okrzyk budził stado wron, które z głośnym krakaniem wznosiły się w niebieskie, chłodne niebo. Za jakiś czas na ul. Belwederską znów wybiegał Arkadij, podtrzymując w rękach rozpięte spodnie i z szybkością pośpiesznego pociągu mknął po ulicy. Za nim donosiły się przekleństwa i pogróżki obrażonej kobiety.
W omówionym miejscu kompanowie Arkaszy, zataczając się ze śmiechu, już czekali na swego ulubieńca. Rozgrzewali go gorącym piwem, zagrzanym w imbryku, i namawiali do kolejnego wybryku”.
Siódmy w pierwszym rzędzie
Zbieranie pocztówek nazywa się deltiologią. Dziś modne jest zbieranie pocztówek z widokami rodzinnego miasta. Co bogatsi polują na karty austriackie lub polskie, a ci biedniejsi – z czasów sowieckich.
Kolekcjonerzy interesują się przede wszystkim widokami budynków. Na postacie, które trafiły na pocztówkę zupełnie nie zwracają uwagi. Podobnie jak na bezimiennych statystów w filmowych scenach zbiorowych. Jest jednak pewna widokówka, na której przedstawiona jest konkretna osoba.
20 grudnia 1960 r. Stanisławskie obwodowe wydawnictwo gazetowo-książkowe wydało w nakładzie 25 tys. egzemplarzy widokówkę „Zakątek pomnika cmentarza żołnierzy radzieckich”. Wydrukowano ją na podstawie zdjęcia O. Kuźmenka i C. Biłozerowa. Przedstawiony jest na nim fragment cmentarza żołnierzy radzieckich i nauczycielka, oprowadzająca po nim swoich uczniów.
Gdy zacząłem zbierać radzieckie pocztówki, poznałem kolekcjonera Romana Biłana. Przeglądnął on moją skromną kolekcję i zatrzymał się na tej pocztówce.
– Czy wie pan, że na tej pocztówce jest moja pierwsza nauczycielka? To nasza klasowa kierowniczka Maria Semechid. W 1953 r. poszedłem do szkoły nr 5 przy ul. Franki. Wtedy jeszcze nazywała się Radzieckiej Konstytucji.
W trzeciej klasie nauczycielka poprowadziła nas na ten cmentarz. Było to chyba 9 maja – w Dzień Zwycięstwa. Ustawiono nas koło centralnego pomnika i jakiś mężczyzna zrobił kilka zdjęć. A to – zobaczyłem chyba po 20 latach, gdy zacząłem zbierać pocztówki. Siódmy od lewej w pierwszym rzędzie – to ja!”.
Iwan Bondarew
Tekst ukazał się w nr 10 (422), 30 maja – 15 czerwca 2023
Source: Nowy Kurier Galicyjski